Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
— Cicho, golabko moja, cicho, cicho... — mowil ledwie doslyszalnie.
— Tylko ciebie jedynego, stryjciu Antoni... ciebie jednego mam na swiecie... przybleda...
— Obojesmy wsrod ludzi obcy, oboje przybledy, golabko! I nie martw sie, oczu nie wyplakuj. Nie dam ja tobie krzywdy zrobic. Stary jestem, ale sil mi starczy... Poki ja glodu ani biedy nie zaznam, poty i ty, golabko, wszystko bedziesz miala. Cicho, cicho, panieneczko ty moja, kochanie ty moje, cicho... Gdy ludzie ci dokucza zanadto, przyjdziesz do mnie, do mlyna. Nieladnie tam u mnie i niebogato, ale glodu ni zimna nie zaznasz, ani braku serca... Las tam wielki, laki szerokie, bedziemy ziola zbierali, bedziesz mi, golabko, pomagala ludzi leczyc... Zly jezyk cie nie tknie, zle slowo nie obrazi... Dobrze nam bedzie razem, przybledom... Cicho, golabko, cicho...
— Jakis ty dobry, stryjciu Antoni, jaki dobry. — Marysia z wolna uspokajala sie. — Chyba i ojciec rodzony nie moze byc lepszy... Czym ja sobie na to zasluzylam?...
— Czym? — Znachor zamyslil sie. — A ktoz to moze wiedziec? A czym ja zasluzylem, ze ot tak tulisz sie do mnie, golabko moja, ze moje stare serce, co juz tylko z nawyku, nie z potrzeby bilo, rozgrzalas niczym slonce... Bog jeden wie, a ja choc nie wiem, dziekuje Mu za to i dziekowac nie przestane do smierci...
Przed sklepem zatrzymala sie bryczka i po chwili wszedl jakis pan. Kupowal papier kolorowy na lampiony, pewno na zblizajace sie dozynki. Wybieral dlugo, targowal sie i narzekal na wysokie ceny.
Gdy wreszcie wyszedl z paczkami, znachor powiedzial:
— A czy pozwolisz, golabeczko, ze szczerze powiem, co mysle?
— Prosze o to. — Usmiechnela sie nie bez obawy, ze po takim wstepie nie uslyszy rzeczy przyjemnych.
I nie mylila sie: znachor zaczal mowic o panu Leszku.
— Przez niego te wszystkie klopoty i zmartwienia. Co tobie po nim, golabeczko?... Nie mowie, zeby byl niedobry czy szkodliwy, z oczu mu nawet niezgorzej patrzy, ale to mlodzik jeszcze, nie ma swego zastanowienia, pedziwiatr. Nieraz patrzylem na niego, nie raz i nie dziesiec widzialem, jak tu zachodzil i przesiadywal... A i ludzie opowiadali... A ze to mlody i lekki, to i nie dziw, ze go i podejrzewaja o niepiekne zamiary. Ja sam, Bog mi swiadkiem, nie wierze! Glowe dalbym, ze wszystko, co gadaja, to psie szczekanie. Ale widzisz, golabeczko, po co maja gadac?... Jezykow nie zwiazesz, oczu ludziom nie zakryjesz. Patrza i gadaja. — A tobie, panieneczko, co z tych umizgow? Tylko niebezpieczenstwo. Mloda jestes, niedoswiadczona, latwo uwierzysz w kazde obietnice.
— On mi nigdy nic nie obiecuje — przerwala Marysia, zarozowiona i zdetonowana.
— Nie obiecuje?... Wiec czego chce?... Pamietaj, ze on wielki pan, bogaty, swiatowy. Co ty dla niego?... Ot, zabawka. A serce przyzwyczai sie. Ot i teraz: nie ma go — JUZ ci ciezko.
— To z innego powodu...
— Moze z innego, a moze i z tego. — Lagodnie kiwnal glowa. — Ozenic sie z toba przecie nie ozeni sie. Wiec po co?... Marysia spuscila oczy.
— Ja o tym tez wcale nie myslalam. Po prostu przyjemnie z nim sie rozmawia. On duzo podrozowal, duzo widzial. Ladnie opowiada...
— To niech opowiada innym. Dlaczegoz ciebie sobie upatrzyl? — Bo... on mowi, ze... mu sie podobam.
— Jeszcze bys sie nie podobala. Slepy nie jest.
— Nie sadzilam, ze i ty, stryjciu Antoni, bedziesz dopatrywal sie tu czegos zlego. Znachor zaslonil sie rekami.
— Uchowaj, Boze! Nie zle to, ale niepotrzebne. I tobie u ludzi szkodzi, i zamieszanie z tego wynika, a korzysci dla nikogo nie ma zadnej. Nie mowie ja na niego. Nie. Ale gdyby byl calkiem porzadny, nie narazalby cie, golabko, na obmowe, nie zawracalby ci glowki, nie siedzialby tu kamieniem.
— Przeciez... przeciez nie moge go wypraszac — probowala bronic sie Marysia.
— I nie trzeba. Chcesz dobrej rady posluchac, szczerej rady, to posluchasz i nie bedziesz wdawac sie z nim w gawedy. To i przestanie cie nachodzic. Nie zechcesz, to juz na to nic nie poradze.
Marysia zamyslila sie gleboko. Doskonale rozumiala, ze rada znachora jest i zyczliwa, i jakze bardzo sluszna. Ostatecznie tak czy owak, wczesniej czy pozniej, jej znajomosc z panem Leszkiem musialaby sie skonczyc. Albo mu nowy kaprys przyjdzie, albo sie ozeni. I koniec. Przeciaganie tego oczywiscie do niczego nie doprowadzi. Im dluzej to bedzie trwalo, tym ciezej jej bedzie rozstac sie z nim, tym bolesniejsza bedzie tesknota. Oto zaledwie kilka dni go nie bylo, a juz zycie stalo sie meczarnia... Lecz z drugiej strony, czyz nie wolalaby calymi latami rozpaczy zaplacic za pare miesiecy szczescia widywania go, wpatrywania sie w jego oczy, sluchani a jego glosu?...
Wspomnienie o najkrotszym szczesciu zostanie w duszy na zawsze, do smierci. Czyz wolno wyrzekac sie tego skarbu? Czyz lepiej zen zrezygnowac Ze strachu przed cierpieniem i zyc juz tylko jalowa, beztresciwa pustka?...
Znachor jest dobry i madry, ale czy nie myli sie w tym wypadku?
— Zastanowie sie nad twoja rada, stryjciu Antoni — powiedziala wreszcie powaznym tonem.
— Zastanowie sie, choc moze to i niepotrzebne, bo on pewno juz nie przyjedzie tu wiecej.
I rzeczywiscie mijaly dni, a mlodego Czynskiego nikt nie widzial w miasteczku ani w okolicy.
Tymczasem az wrzalo tu od plotek. Surowy postepek starego Mosterdzieja potepiany byl przez jednych, chwalony przez drugich. Wszystkie sady zgadzaly sie jednak w dwoch punktach: pierwszym bylo przeswiadczenie, ze Zenon Wojdyllo zle skonczy, drugim przekonanie, ze winowajczynia jest Marysia.
Nawet ci, co dawniej serdecznie ja witali, starali sie teraz przejsc obok udajac, ze jej nie widza. Inni natomiast glosno i przy kazdej nadarzajacej sie okazji wypowiadali swe sady, nie zalujac wyrazow dosadnych. Nie byli to nawet ludzie zli ani zgorzkniali. Po prostu w prostym zyciu miasteczkowym przywykli do pewnych obyczajow i cokolwiek by norm tych obyczajow nie trzymalo sie, godne bylo w ich oczach napietnowania. Biedna dziewczyna pracujaca, zadajaca sie z bogatym paniczem, nie mogla liczyc na malzenstwo, a zatem na co liczyla?...
Logika tego rozumowania szczegolniej przemawiala do tych, ktorzy najzarliwiej pochwalali rymarza za wypedzenie synalka prozniaka i awanturnika z rodzicielskiego domu. Jezeli do tych lat doszedl i czlowiekiem sie nie stal, to nic juz mu nie pomoze. Nie sluchal ojca i matki, niech slucha teraz psiej skory. Niech idzie w swiat i wstydu porzadnej rodzinie nie przynosi.
Zenon jednak widocznie nie zamierzal odchodzic. Pierwszego wprawdzie dnia zniknal gdzies, nazajutrz jednak wrocil i zaraz swoim zachowaniem sie potwierdzil najgorsze domysly i przepowiednie. Upil sie w karczmie u Judki do nieprzytomnosci, przepil wszystkie pieniadze, ktore mu ojciec dal na wyjazd, a potem do poznej nocy awanturowal sie po ulicy krzyczac, ze podpali ojcowski dom, ze wystrzela wszystkich Czynskich, ze glowe rozwali tej lafiryndzie Marysi.
W rezultacie rzucil sie na policjanta, obrywajac mu kieszen, a sila doprowadzony na posterunek, powybijal tam okna i polamal meble. Nalozono mu kajdanki i przetrzymano cala dobe w areszcie, a potem spisano protokol, z ktorego miala byc sprawa sadowa i oczywiscie ze dwa miesiace kary.
Tymczasem wypuszczony na wolnosc Zenon znowu znikl z miasteczka, ale opowiadano, ze kreci sie w okolicy.
Wypadki te nie tylko miasteczkowa wstrzasnely opinia. Dowiedziano sie o nich i w Ludwikowie. Pani Czynska natychmiast poslala chlopca do rymarza i oznajmila mu, ze jakkolwiek uwaza kare ojcowska, wymierzona Zenonowi, za sluszna, jednak pragnac uratowac go przed stoczeniem sie w bagno, postanowila przywrocic dawne zamowienia i ma nadzieje, ze pan Wojdyllo synowi przebaczy.
Rymarz jednak twardym byl czlowiekiem. Za zamowienia podziekowal, lecz oswiadczyl, ze tego, co raz postanowil, juz nie zmieni i ze wyrodnego syna na oczy juz widziec nie chce. Przekonac sie nie dal.
— Patrz — mowila pozniej pani Czynska mezowi. — Patrz, jaki jest stosunek ojca do dzieci, jezeli ojciec ma zasady i charakter.