Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
Od trzeciej we mlynie nie bylo juz nic do roboty i o tej to godzinie znachor Antoni Kosiba zwykle wybieral sie do miasteczka. Otrzepywal sie z maki, naciagal czysta koszule, rece i twarz oplukiwal przy karczu nad stawem, gdzie byl najwygodniejszy przystep do wody, i szedl do Radoliszek.
Chorych latem bylo niewiele, a i to glownie wieczorem, po zachodzie slonca, kiedy to, jak wiadomo, ludzie sa wolniejsi.
W ostatnich czasach wszyscy domownicy, a juz szczegolniej kobiety zauwazyly w zachowaniu sie znachora duze zmiany. Zaczal o siebie jakby wiecej dbac, buty czyscil szuwaksem do glansu, kupil dwie kolorowe bluzy, przystrzygal brode i wlosy, ktore dawniej lezaly mu az na ramionach, upodabniajac go do popa.
Zonia co do przyczyn tego elegantowania sie nie miala zadnych zludzen. Niezawodny w takich sprawach instynkt kobiecy podpowiedzial jej dawno, ze obojetny dotychczas na niewiescie wdzieki Antoni Kosiba wypatrzyc sobie musial w miasteczku jakas babe. Poczatkowe spojrzenia skierowane na osobe Szkopkowej, wlascicielki sklepu, po krotkim wywiadzie okazaly sie nietrafne. Antoni odwiedzal wprawdzie jej sklep, ale widywal tam tylko mlodziutka panienke, ktora u Szkopkowej byla w zajeciu.
Widywala ja Zonia nieraz i az smiech ja bral i gniew, gdy myslala o tych zalotach.
— Ech, ty stary — mowila przygladajac sie koszerujacemu sie znachorowi. — Czego sie tobie zachcialo? Gdzie ona dla ciebie?... Ty sie w glowe stuknij! Ot, co! Do jakiej roboty ona tobie sie nada? Chodzisz do niej i chodzisz, a co wychodzisz? Tobie baba zdrowa potrzebna, robotna, nie taka bialoraczka.
— Akurat taka jak ty — podsmiewala sie Olga.
— A chocby! A chocby! — Zonia brala sie pod boki wojowniczo. — Chytrzyc nie bede. Czym ja gorsza od tamtej?... Ze nie taka mloda?... To i co?
Zastanow sie sam, Antoni, po co ci taka mloda?... A to jeszcze miasteczkowa! Z fanaberiami. Kapeluszowa. Grzech na dusze wezmiesz!
— Zamilknij, ty glupia! — odezwal sie wreszcie zniecierpliwiony znachor. I odchodzil mruczac:
— Co takiej durnej po glowie moze chodzic!...
W samej rzeczy gadanine Zoni uwazal za przelewanie z pustego w prozne. Ani mu snilo sie brac zone. Do kobiet czul niechec, nad ktorej zrodlem nie zastanawial sie, bal sie ich i troche nimi gardzil. Jezeli zas chodzilo o Marysie z Radoliszek, to byla calkiem inna sprawa. Marysia byla inna od wszystkich. Do tego stopnia inna, ze wydawalo mu sie niedorzecznoscia porownanie jej z kobietami w ogole. Sam pomysl Zoni o jego malzenstwie z Marysia byl tak durny, ze i myslec o nim nie warto bylo. Jezeli zas myslal, to tylko dlatego, zeby dojsc, skad w jej ciasnej glowie cos podobnego zjawic sie moglo.
Ze bywal w sklepie?... Ano bywal, i coz z tego? Ze czasem jakis gosciniec Marysi zaniosl?... A coz to, czy mu nie wolno?... Ze lubil z nia. gawedzic?... Ano pewnie, ze wolal z nia, jak z kim innym, ale nie zeby zaraz plesc glupstwa... Biedactwo, dziewczyna, dziecko prawie, i samotna, sierota. Czyz jest cos zlego serce takiej okazac?... Tym bardziej ze serce szczere, bez zadnego interesu, bez rachunku. Zreszta czul, ze i ona przywiazala sie do niego, ze tez go polubila serdecznie. Gdyby inaczej bylo, nie witalaby go zawsze z taka radoscia, nie zatrzymywalaby go w sklepie jak najdluzej, nie zwierzalaby sie ze swoich smutkow i zmartwien.
A w ostatnich dniach nie brakowalo ich Marysi. Juz od poniedzialku byla jakby przygaszona, gdy zas przyszedl we czwartek, od razu zauwazyl, ze plakala.
— Coz, moja panieneczko — zapytal — znowu zli ludzie zyc nie daja? Potrzasnela glowa.
— Nie, stryjciu Antoni! Nie to! Tylko przez te cala awanture nieszczescie sie stalo.
— Komu? — zaniepokoil sie.
— A Wojdylle, rymarzowi.
— Jakiez to nieszczescie?
— Widocznie mlody pan Czynski dowiedzial sie od kogos, ze ten eks — kleryk mnie obrazil i o tej bojce. Dosc, ze jak wczoraj rymarz poslal furmanke do Ludwikowa z gotowa robota, to nowej juz mu nie dali. Starego Mosterdzieja nie bylo przedtem w miasteczku. Do Wilna jezdzil i ledwie wczoraj wrocil. To kiedy furmanka prozna przyjechala, pyta sie:
— A gdzie robota?
A furman mu odpowiada:
— Ludwikowska pani kazala powtorzyc, ze juz roboty dla nas nie bedzie.
— Dlaczego nie bedzie? Fabryke zamykaja?
— Fabryki nie zamykaja — powiada furman. — Ale ze to panski syn ich panicza obrazil, to nie chca panu roboty dawac.
Znachor chrzaknal.
— To niesprawiedliwe. Jakze ojciec za syna moze odpowiadac? Syn lobuz, ale ojciec porzadny czlowiek i nic nie zawinil.
— No pewno — przyznala Marysia. — Ja mu to samo powiedzialam.
— Niby komu?
— Mosterdziejowi. On dopiero, gdy takie rzeczy uslyszal od rymarza, zaczal dowiadywac sie i dowiedzial sie, co bylo. To najpierw poszedl do pana Sobka, podal mu reke i powinszowal, ze on z jego synem slusznie postapil, a potem przyszedl do mnie.
— I czego chcial?
— Najpierw to surowo na mnie patrzal i mowil: — Przyszedlem przeprosic za zachowanie sie mego Zenona. To glupi i zly chlopiec. Nalezala sie mu kara, walkoniowi, a co od pana Sobka dostal, to jeszcze malo. Rozumiem, powiada, ze nie mial prawa pani, to znaczy mnie, obrazic. Nie jego interes, co pani robi. Pani Szkopkowa opiekuje sie pania, jej prawo, a nie tego darmozjada. I gdyby pani przyszla poskarzyc sie mnie, to dostalby za swoje. Ale, powiada, pani poskarzyla sie mlodemu dziedzicowi z Ludwikowa i teraz mnie, starego, nieszczescie calkiem niewinnie spotkalo, bo mi zamowienia cofneli, a to wiecej jak polowa mojego zarobku.
Znachor zdziwil sie:
— Przecie panienka nie skarzyla sie mlodemu dziedzicowi?!
— Wlasnie. Totez powiedzialam to panu Wojdylle, ale on zdaje sie nie uwierzyl.
— No, to jeszcze nie widze tu nieszczescia.
— Nieszczescie jest w czym innym. Stary Wojdyllo dzis rano wypedzil syna z domu!
— Wypedzil?... Jak to wypedzil? — zdziwil sie znachor.
— On taki surowy jest. Cale miasteczko mowi tylko o tym wypadku. I wszyscy twierdza, ze to przeze mnie... A coz ja zawinilam?... Co ja zlego zrobilam?...
Glos Marysi zadrzal, a w oczach pokazaly sie lzy.
— Sama chcialam biec do pana Wojdylly blagac, by darowal Zenonowi, ale sie balam...
Zreszta on nie zwrocilby na moje prosby zadnej uwagi. Proboszcz wstawial sie za Zenonem, mowil, ze chlopiec jest zepsuty, ale wyrzucony z domu zejdzie na jeszcze gorsza droge... Nic nie pomoglo. Stary odpowiedzial, ze niech nawet w wiezieniu zgnije, nic go to nie wzruszy, bo to, powiada, nie tylko len, walkon i obibok, ale jeszcze ojcu i braciom chleb odbiera.
Znachor pokiwal glowa.
— Przykra sprawa, ale twojej winy tu nie ma, panieneczko.
— Coz z tego, ze nie ma! — zalamala rece — kiedy wszyscy wytykaja mnie palcami, jak jakas zbrodniarke... wilkiem na mnie patrza... I nawet pania Szkopkowa przeciw mnie buntuja. Sama slyszalam, jak jeden tu, stolarz, mowil do pani Szkopkowej: — Na biede ludziom i na obraze Boska trzyma pani u siebie te przyblede.
Marysia zakryla twarz rekoma i zaplakala.
— Wiem, wiem — szlochala — czym sie to skonczy... Wygryza mnie... pozbawia pracy... A przeciez chcialabym, chcialam jak najlepiej... Gdyby pan Leszek przyjechal, na kolanach wyprosilabym u niego darowanie winy Zenonowi... Ale on... on nie przyjezdza... Znaku zycia nie daje. Tego mi jeszcze nieszczesnej brakowalo... tego... O, Boze, dobry Boze!...
Antoni Kosiba siedzial, bezwladnie opusciwszy swoje wielkie rece. Twarz mu przybladla ze wzruszenia. Dusze oddalby za to, by te kochana dziewczyne uwolnic od cierpien i zmartwien. Na przemian ogarnial go gniew, chec natychmiastowego dzialania i poczucie wlasnej bezsilnosci.
Nie bylo nawet slow, ktorymi zdolalby ja pocieszac. Wstal tedy, objal ja i glaskal po wlosach swoja surowa, spracowana dlonia, powtarzajac:
— Cicho, golabko, cicho, golabko!...
Przytulila sie don i cala dygotala w lkaniu. I tak wielka ogarnela go zalosc nad nia i nad soba, nad samotnoscia obojga i bezradnoscia, ze i jemu lzy zaczely splywac po twarzy, po siwiejacej brodzie, po palcach przesuwajacych sie najserdeczniejsza pociecha po jasnej glowce dziewczyny.