Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
Dotknal lokcia Marysi i zaczal mowic:
— Nie warto plakac, panno Marysiu. Z serca to mowie, z rozumu. Nie warto. Czas przejdzie, bolesc zagoi sie. Szkoda oczkow na plakanie. Pani tysiac razy wiecej warta od niego. To on niech martwi sie. Skrzywdzil pania, Bog go za to gorzej ukarze. Na swiecie nic nie ginie.
Takie juz prawo jest. Nic nie ginie. To jak z grabiami. Nadepniesz je na zeby. Zdaje ci sie grabiom szkode robisz, a tymczasem ani opatrzysz sie, jak te grabie podnosza sie i kijem trach w leb... Takie prawo. No, nie plakac, panno Marysiu...
Rozczulil sie jej lkaniem i bezradnoscia swojej pociechy. Sam byl bliski lez. Leciutko poglaskal ja po lopatkach, wstrzasanych szlochem.
— Cicho, panno Marysiu, cicho — mowil. — Nie trzeba, nie warto. Skrzywdzil pania... skrzywdzil. Zly czlowiek. Bez sumienia.
— Ale za co, za co!... — plakala Marysia. — Nie lubilam go wprawdzie... nigdy... Ale nic zlego mu nie zrobilam. Sobek zastanowil sie.
— O kim pani mowi?
— O nim, o Wojdylle...
— O starym? — zdumial sie.
— Nie, o tym... eks — kleryku.
— Zenon?... A coz ten chuligan pani zrobil?
— Obrzucil mnie wstretnymi obelgami... Przy ludziach! Taki wstyd!... Taki wstyd!... Jak ja teraz oczy swiatu pokaze!
Zalamala rece.
Sobek poczul, ze krew nabiega mu do twarzy. Poki myslal, ze to pan Czynski skrzywdzil Marysie, mimo woli przyjmowal to z rezygnacja jako dzialanie sil wyzszych, przeciw ktorym niepodobna bylo nic zdzialac. Gdy jednak dowiedzial sie, ze chodzi o mlodego Mosterdzieja, opanowal go nagly gniew.
— Coz on pani takiego powiedzial? — zapytal, silac sie na spokoj. Marysia, gdyby nie byla tak rozzalona i tak podniecona, zapewne nie zdobylaby sie na zwierzenia. Gdyby miala czas do namyslu, spostrzeglaby sie, ze nie ma sensu mowic o tym panu Sobkowi, czlowiekowi obcemu. Zbyt silnie jednak pragnela w tej chwili wspolczucia. Opowiedziala tedy urywanym glosem, jak umiala, przebieg tego okropnego zajscia. Sluchajac, Sobek uspokoil sie i nawet zasmial.
— Ze tez pani na takiego durnia zwraca uwage — powiedzial. — On mowi czy pies szczeka to jedno. Nie ma czym przejmowac sie.
— Latwo panu tak mowic...
— Latwo nielatwo to inna sprawa, a Zenon to sie nawet nie liczy. Co dla pani Zenon?... Napluc i tyle...
— Chocby nawet. — Obtarla lzy. — Przecie ludzie slyszeli, rozejdzie sie po miasteczku. Gdzie ja oczy podzieje.
— Oj, panno Marysiu, a po coz pani ma oczy chowac? Pani sumienie czyste, to grunt.
— Nie kazdy uwierzy, ze czyste.
— Kto sam uczciwy, ten uwierzy, zly i w kosciele brudu sie dopatrzy. Ale na zlych nie ma co zwazac. Ot, bylo, minelo, przeszlo. Widzi pani — pokazal koszyk — do sadownika ide po truskawki. Nie pojdzie pani ze mna? Dobre truskawki, takie wielkie. A slodkie.
Usmiechnela sie.
— Dziekuje, musze spieszyc do domu... Do widzenia.
— Do widzenia, panno Marysiu. A przejmowac sie nie ma czym.
Zatrzymala sie i powiedziala:
— Pan jest taki dobry dla mnie... Nigdy tego nie zapomne. Sobek skrzywil sie i machnal reka.
— Jaka tam i dobroc. Nie ma o czym gadac. Do widzenia. Nucac pod nosem jakies tango, poszedl do ogrodu. Wybral truskawki, potargowal sie, zaplacil, wrocil do domu. Przepadal za truskawkami. Wysypal je na dwa glebokie talerze, utlukl w mozdzierzu cukier, przyproszyl gesto pudrem jagody, by przeszly cukrem. Lubil wszystko robic systematycznie.
Tymczasem zagotowal wody na herbate, wyjal z szafki chleb, maslo. To byla jego kolacja, dzis, z racji soboty, zakonczona taka wspaniala legumina jak talerz soczystych, pachnacych truskawek. Drugi zostawil na jutrzejszy obiad.
Potem zmyl naczynia, wytarl, ustawil, wzial ze sciany swoja piekna mandoline i wyszedl.
Latem, w sobotnie wieczory cala mlodziez byla na ulicach, a glownie na Krowiej Promenadzie. Pan Sobek wciaz spotykal znajomych. Z niektorymi przystawal, pogawedzil, pozartowal, innym tylko uklonil sie z daleka. Przeszedl Wilenska, ulica Napoleona, potem poszedl do Trzech Gruszek i zawrocil. Dziewczeta usilowaly sciagnac go, kazda do swego towarzystwa. Zawsze przyjemnie jest posluchac muzyki. On jednak wymawial sie i spacerowal sam, brzdakajac od czasu do czasu kosteczka po strunach.
Gdy przechodzil ulica Oszmianska, zobaczyl na ganku u Lejzora kilku mlodych ludzi. Siedzieli i palili papierosy.
— Ej — zawolal jeden — panie Sobek. Chodz pan, zagraj co.
— Jakos ochoty nic mam. — Sobek przystanal.
— Co tam ochota — odezwal sie drugi glos. — Siadaj pan z nami, to i ochota przyjdzie.
— Az wami ja nie usiade — odpowiedzial Sobek.
— Czemuz to?
— Bo miedzy wami jest zulik, a ja z zulikami zadawac sie nie bede. Zapanowala chwila milczenia i trzeci glos zapytal:
— Kogoz to masz pan na mysli, jesli laska?
— Na mysli ja jego nie mam — spokojnie wycedzil Sobek. — Ja jego mam w pogardzie. A jesli pan ciekaw, o kim mowie, panie Wojdyllo, to wlasnie akurat o panu.
— O mnie?
— Tak, o panu, panie eks — kleryk! Pan jestes dla mnie zulik i z panem towarzystwa miec nie chce.
— Za coz pan czlowieka obrazasz, panie Sobek? — pojednawczo odezwal sie inny glos.
— Nie czlowieka, tylko bydle. Gorzej bydlecia, bo chuligana.
— Pijany czy co?!... — zawolal Zenon.
— Czy pijany?... Nie, panie Wojdyllo, ja nie trunkowy. Trzezwy ja zupelnie. Nie tak jak pan, co po rynsztokach nocujesz. Co nieprzyzwoite napasci na mlode panienki robisz. Tylko pijana swinia, za przeproszeniem, moze niewinna i bezbronna dziewczyne na publicznej ulicy parszywymi slowami obrzucac. Ot, co.
I brzaknal kilka taktow walca z „Manewrow jesiennych”.
— Jemu o te Maryske od Szkopkowej chodzi — zauwazyl ktos.
— Pewnie ze o nia — potwierdzil Sobek. — O nia, na ktora taki zulik, jak szanowny pan Wojdyllo...
— Zamilcz pan! — krzyknal Wojdyllo. — Dosc mi tego! — Panu dosc, a mnie malo!...
— Patrz pan swego nosa!
— I pan moglby popatrzec swojego. Tylko ciemno. Z daleka nie widac. Ale do mnie tu pan nie zejdziesz, bo sie boisz. Zenon zasmial sie.
— Czego, czego, ty durniu, mam sie bac?
— A taki sie boisz, zeby nie dostac po mordzie!...
— Zostawcie, nie warto — lagodnie poradzil ktos z ganku.
— Pewno, ze nie warto rak paskudzic — tymze tonem przyznal Sobek.
— Sam dostaniesz po mordzie! — wrzasnal Zenon.
I zanim obecni zdazyli go przytrzymac, skoczyl z ganku. Zakotlowalo sie w ciemnosci. Rozleglo sie kilka gluchych uderzen, a potem silny trzask. To piekna mandolina pana Sobka rozleciala sie w drzazgi w zetknieciu Z glowa eks — kleryka. Przeciwnicy zwarli sie i zwalili na ziemie. Potoczyli sie pod plot.
— Pusc — odezwal sie zduszony glos Zenona.
— A ot, tobie, chuliganie, ot tobie, ot, ot, zebys pamietal! Glosowi Sobka towarzyszyly odglosy uderzen.
— Na mnie sie narwales!... A ot, tobie! A ot! A ot! Bedziesz panny zaczepiac?! A? — Nie bede!
— To masz, zebys pamietal!
— Nie bede, przysiegam!
— To masz jeszcze, zebys przysiege pamietal tez! I jeszcze! I jeszcze!
— Bracia, ratujcie! — zaskowytal Zenon.
Dookola zebralo sie kilkanascie osob, zwabionych bojka. Nikt jednak nie ruszyl sie na pomoc. Sobek cieszyl sie powszechnym szacunkiem i nawet ci, ktorzy nie wiedzieli, o co tu poszlo, woleli przypuszczac, ze slusznosc jest po jego stronie, tym bardziej ze przeciwnikiem jego byl ogolnie nielubiany awanturnik. Kompani Zenona rowniez nie poczuwali sie do obowiazku solidarnosci. W glebi duszy od poczatku byli po stronie Sobka. Zreszta bojke zaczal Zenon.
— Panowie — odezwal sie jeden z tlumu. — Dosyc, dosyc!
— Przestancie! — dodal drugi.
Sobek podniosl sie z ziemi. Z domu wybiegl Lejzor z naftowa lampa w reku.
W jej swietle stalo sie widoczne cale spustoszenie dokonane w zewnetrznej powloce Zenona. Wstal w ubraniu podartym, oczy mial podbite, nos rozkrwawiony. Obracal przez chwile jezykiem w ustach i wyplul kilka zebow.