Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
Wprawdzie w scislym tego slowa znaczeniu o niczym gorszacym nikt nic nie wiedzial. Przesiadywanie mlodego inzyniera w sklepie, do ktorego drzwi przecie zawsze i dla kazdego byly otwarte, nie moglo nikomu nasunac podejrzen kompromitujacych panne Marysie. Jednak zawisc ludzka nie liczy sie nawet z oczywistoscia. Niemal kazda dziewczyna w Radoliszkach mogla pochwalic sie posiadaniem jakiegos adoratora, zaden z nich jednak nie mogl rownac sie z mlodym Czynskim. Dlaczego zas ten piekny brunet wybral sobie wlasnie taka przyblede jak Marysia od Szkopkowej, trudno bylo sie domyslic. Skoro juz wsrod panien miasteczkowych chcial szukac towarzystwa dla siebie, znalazlby i urodziwsze, i zamozne, i pod kazdym wzgledem godniejsze. Rodzice tych godniej szych, ma sie rozumiec, podzielali oburzenie swoich corek, podzielali je rowniez mlodzi ludzie, ktorzy chodzili z nimi do Trzech Gruszek. A to byla cala opinia Radoliszek.
Jezeli Marysia pomimo wrodzonej wrazliwosci nie od razu spostrzegla sie w tej zmianie frontu opinii miasteczkowej, to tylko dlatego, ze zbyt calkowicie pochlonieta byla wlasnymi przezyciami. A przezycia te byly tak nowe i tak upajajace, iz caly swiat zewnetrzny przy nich zdawal sie rozplywac w zamgleniu, zdawal sie byc czyms nierzeczywistym, przygodnym i niewaznym.
Marysia uswiadamiala sobie, ze kocha. Z kazdym dniem swiadomosc ta byla coraz wyrazistsza, coraz glebsza. Na prozno starala sie z nia walczyc. A raczej nie na prozno, bo wlasnie dzieki tej walce, dzieki koniecznosci ulegania przemocy uczucia osiagalo sie spotegowanie tej dziwnej, przejmujacej slodyczy, tego rozkosznego oszolomienia, ktore ogarnialo ja jak wicher, co hamuje oddech, oglusza i otula ze wszystkich stron niewidzialnymi, przezroczystymi dotykami, obezwladnia, porywa, unosi...
— Kocham, kocham, kocham — powtarzala sobie po tysiac razy dziennie, a bylo w tym i zdziwienie, i radosc, i lek, i szczescie, i podziw dla wielkiego odkrycia we wlasnej duszy, ktora dotad nie wiedziala, ze tak bezcenny klejnot w sobie nosi.
Bylo to tym bardziej zdumiewajace, ze w gruncie rzeczy nie dzialo sie nic nowego. Gdyby jacys obcy swiadkowie zechcieli i mogli podsluchac rozmowy dwojga mlodych w sklepie pani Szkopkowej, doznaliby rozczarowania. Czynski przyjezdzal, calowal Marysie w reke, a pozniej opowiadal jej o swoich podrozach i przygodach albo czytali sobie ksiazki, ktore teraz stale przywozil. Byly to przewaznie wiersze. Czasami i Marysia opowiadala o swoim dziecinstwie, o matce, o nieziszczonych, niestety, jej planach. Zmienilo sie moze tylko to, ze ona nazywala go panem Leszkiem, a on ja po prostu Marysia. Oczywiscie gdy ich nikt nie slyszal.
Zmieniloby sie moze wiecej, gdyby Marysia chciala sie na to zgodzic. Pan Leszek nieraz probowal ja pocalowac, ona wszakze zawsze protestowala z taka stanowczoscia i z taka obawa, ze nie pozostawalo mu nic innego jak cierpliwosc.
Potem on odjezdzal, a ona przez reszte dnia myslala tylko o minionych godzinach i o tych, ktore przyjda jutro.
Wracala po zamknieciu sklepu do domu, pelna skupienia i radosnej kontemplacji swego szczescia, pelna zyczliwosci dla tych malych domkow, dla zielonych drzew, dla blekitnego nieba, dla calego swiata, dla wszystkich ludzi, ktorych witala szczerym usmiechem.
Dlatego wlasnie nie dostrzegala ich niechetnych spojrzen, ich pogardliwych min, ich wrogosci i szyderstwa. Nie wszyscy jednak ograniczali sie do niemego demonstrowania nieprzyjazni i potepienia. I oto pewnego dnia zdarzyl sie taki wypadek, ktory mial za soba pociagnac bardzo przykre nastepstwa.
W Radoliszkach od lat mieszkala slynna na caly powiat rodzina rymarzy Wojdyllow. Wojdyllowie wywodzili sie z zasciankowej wprawdzie, lecz dobrej szlachty i to byl ich pierwszy tytul do szacunku i powazania w miasteczku, drugim zas bylo to, ze z dziada pradziada slyneli jako najlepsi rymarze. Siodlo, trenzla czy uprzaz od Wojdylly z Radoliszek cieszyly sie ogromnym popytem, chociaz kosztowaly nieraz drozej od wilenskich. Glowa tej zamoznej i cenionej rodziny w owych czasach byl Pankracy Wojdyllo, zwany powszechnie od swego ulubionego przymowiska Mosterdziejem, jego nastepcami w warsztacie mieli byc synowie Jozef i Kalikst, trzeci zas syn Mosterdzieja, Zenon, uwazany byl zarowno przez rodzine, jak i przez cale miasteczko za latorosl chybiona.
Ojciec ksztalcil go na ksiedza. Z trudem przepchnal leniwego w naukach chlopca przez szesc klas gimnazjum i umiescil w seminarium duchownym. Wszystkie zmartwienia i wydatki nie zdaly sie jednak na nic. Na prozno radowalo sie serce starego Mosterdzieja, gdy syn ku podziwowi miasteczka przyjechal w sutannie jako kleryk. Nie uplynal rok, a Zenona z seminarium wyrzucili. Sam Zenon opowiadal wprawdzie, ze wystapil dobrowolnie, nie majac powolania, lecz ludzie opowiadali, ze ponoc ujawnione przezen zamilowania do wodki i kobiet byly przyczyna wyrzucenia go z grona przyszlych pasterzy duchownych. Za slusznoscia tych plotek zdawalo sie przemawiac pozniejsze postepowanie eks — kleryka. Czesciej przesiadywal w szynku niz w kosciele, a u jakich kobiet bywal na Kramnej ulicy czestym gosciem, lepiej i nie wspominac.
Jako znajacy lacine, nadawal sie jeszcze do pracy w aptece. Tak przynajmniej myslal ojciec. I na tym sie jednak zawiodl. Zenon w bardzo predkim czasie prace w aptece porzucil. Rozne i o tym kursowaly gawedy, ktorych wszakze nie dalo sie sprawdzic, bo aptekarz radoliski, pan Niemira, do gadatliwych nie nalezal, a ze starym Mosterdziejem byl w przyjazni.
Otoz ten to Zenon Wojdyllo ktoregos dnia przechodzac kolo sklepu pani Szkopkowej w towarzystwie kilku mlodziencow wlasnie w chwili, gdy Marysia sklep zamykala, zatrzymal sie i pozornie najprzyjazniejszym tonem ja zagadnal:
— Dobry wieczor, panno Marysiu, co dobrego slychac?
— Dobry wieczor — odpowiedziala z usmiechem. — Dziekuje.
— Ale zawsze ma panna Marysia niewygode.
— Jaka niewygode? — zdziwila sie.
— No przecie! Pani Szkopkowa niby dobra kobieta, a o takiej rzeczy nic pomysli – mowil wspolczujaco.
— O jakiej rzeczy?
— A o kanapie.
— O kanapie? — Szeroko otworzyla oczy.
— Pewno, ze o kanapie. Toz w sklepie lada waska, no i twarda. We dwojke, zwlaszcza z panem Czynskim, trudno sie na niej wygodnie ulozyc.
Mlodzi ludzie wybuchneli glosnym smiechem.
Marysia jeszcze nie zrozumiala, lecz przeczuwajac jakas podlosc, wzruszyla ramionami.
— Nie wiem, o czym pan mowi...
— O czym mowie, to nie wie, cnotliwa Zuzanna — zwrocil sie Zenon do towarzyszy. — Ale wie, jak sie to robi.
Nowy wybuch smiechu byl na to odpowiedzia.
Marysia, drzac cala, wyciagnela klucz z zamka, zbiegla ze schodkow i niemal biegnac, skierowala sie do domu. Kolana uginaly sie pod nia, w glowic huczalo, serce tluklo sie w piersi.
Jeszcze nikt nigdy nie skrzywdzil jej tak brutalnie i tak plugawie. Nikomu nie wyrzadzila najmniejszego zla, nikomu zlego slowa nie powiedziala. O nikim zle nawet nie pomyslala. I nagle...
Czula sie tak, jakby chlusnieto na nia kublem brudnych pomyj. Biegla, a do jej uszu dolatywaly jeszcze wykrzykniki, smiechy i gwizdania.
— Boze, Boze... — szeptala rozdygotanymi wargami. — Jakiez to straszne, jakie to ohydne...
Starala sie oprzytomniec i zapanowac nad lkaniem, ktore zrywalo sie jej w plucach, lecz nie zdolala. Dopadla do plotu przy ogrodzie plebanii, oparla sie o deski i wybuchnela szlochem.
Uliczka na tylach ogrodow nalezala do najmniej uczeszczanych. Trzeba bylo jednak trafu, ze o tej wlasnie porze kierownik agencji pocztowej w Radoliszkach, pan Sobek, wybral sie do ksiezego sadownika po truskawki. Zobaczywszy placzaca panne Marysie, najpierw zdziwil sie, pozniej wzruszyl, a pozniej postanowil ja pocieszyc.
Domyslal sie, co moze byc przyczyna lez. Wiedzial przecie, ze mlody Czynski codziennie przesiaduje w sklepie.
Zawracal dziewczynie w glowie, rozkochal ja, a teraz rzucil — przemknelo panu Sobkowi przez glowe.