Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
— Nuze, Zonia! Co, zaczadzialas? Ruszze sie!
Zonia, wysoka, szerokobiodra baba poderwala sie, chwycila puste misy i. pobiegla do pieca. Wziela stojacy w kacie uchwyt na dlugim kiju, szybko wsunela go do rozpalonej czelusci i wydobyla z niej sagan. Jej zdrowe, puculowate policzki zaczerwienily sie od ognia, a gdy wracala z pelna misa, musiala ja trzymac w wyciagnietych rekach: miala wyjatkowo duze i pelne piersi.
Po barszczu przyszla kolej na mieso, gotowana wieprzowine, pokrajana na kawalki wielkosci piesci, tlusta i przerastala. — Olga! — zaskrzeczala niecierpliwie matka Agata, zwracajac sie do drugiej kobiety. — Odkrojze bratu chleba! Nie widzisz! Olga, szczupla i zwinna, siegnela po bochenek, uniosla go lekko, oparla o siebie i odciela dluga, cienka i rowna kromke. — I mnie chleba, mamo — upominala sie dziewczynka nazywana Natalka. – I czlowiekowi nie zapomnij — burknal Prokop.
Olga zerknela na goscia i polozyla przed nim takaz zgrabna kromke.
— Dziekuje — powiedzial, a ona zasmiala sie i kiwnela glowa.
— Nie ma za co.
— Z daleka jestes?
— Z daleka, z Kalisza. — To i w Wilnie byles?
— A bylem!...
— I Ostra Brame widziales?...
— Widzialem. Tam obraz Matki Boskiej, cudowny obraz. Prokop spojrzal na syna spode lba i znowu spuscil oczy.
— Kazdy wie, ze tak jest — mruknal.
— A ty cudy sam widziales? — zagadnal Wasil.
— Widziec nie widzialem, ale ludzie opowiadali. O roznych cudach.
— A na przyklad, zrob laske, opowiedz.
— Ja tam takich rzeczy nie umiem — zastanowil sie gosc — ale co slyszalem, jak potrafie, powtorze.
— Powtorz, powtorz. — Mala Natalka przysunela sie don.
Zaczal niechetnie mowic o matce, ktorej bliznieta urodzily sie martwe, o kupcu, ktoremu towar zlodzieje ukradli, o bluzniercy, ktoremu jezyk usechl, zolnierzu, ktoremu na wojnie obie rece urwalo, a wszystkim Ostrobramska pomogla.
Skonczyli wlasnie jesc i kobiety zabieraly sie do sprzatania, ale stanely nieruchomo, zasluchane w slowa opowiadajacego. On zas z natury widac milczek, mowil cicho i krotko.
— Duzo i innych cudow nasluchalem sie. Wszystkiego nie spamietam — zakonczyl.
— Ale to przecie katolicki obraz? — zapytala Zonia.
— Katolicki.
— Interesuje mnie — odezwal sie znow Wasil — czy Ona i ludziom innej wiary pomaga, na ten przyklad prawoslawnym?
— Tego nie wiem — gosc wzruszyl ramionami — ale tak mysle, ze byle tylko byl dobry czlowiek, to kazdemu pomoze.
— Byle, wiadomo, chrzescijanin — gniewnie poprawila go matka Agata. — Nie powiesz przecie, ze pomoglaby Zydu!
— Zydu? — odezwal sie basem milczacy dotychczas rudy parobek. — Na Zyda Ona jeszcze by cholere zeslala. I taki skutek.
Zasmial sie glosno i klepnal sie. po kolanach.
Stary Prokop wstal i przezegnal sie. Bylo to sygnalem dla pozostalych. Kobiety wziely sie do mycia naczyn. Mezczyzni wyszli przed dom oprocz Wasila, ktory zostal przy stole. Mielnik wypalil fajeczke, po czym przyniosl sobie kozuch, rozeslal go pod klonem na trawie i polozyl sie, by zazyc drzemki po sytnym obiedzie.
— Ja tu za robotnika sluze — zagail rozmowe rudy chlop, zwracajac sie do siedzacego obok przybysza. — Juz szosty rok sluze. Dobry mlyn. A ty z fachu kim bedziesz?
— Ja bez fachu. Rozne roboty znam...
— Jakbys tu na noc zostal, a rankiem mial ochote, to jezeli na slusarskiej robocie rozumiesz sie, poprawisz mi rewolwer. Zacial sie i kurek nie podnosi. Diabel w niego jakis wstapil.
— O nocleg prosilem; pozwolili, to i przenocuje. A rankiem chetnie zobacze. Troche umiem slusarki.
— To i podziekuje tobie.
— A nie trzeba. I tak za goscinnosc chcialbym sie wyplacic. Dobrzy to ludzie.
Parobek potwierdzil. Ludzie szczerzy, nic im zarzucic nie mozna. Stary wymagajacy i surowy, ale sprawiedliwy. Ostatniego grosza z czlowieka nie wyciagnie i ostatniego potu nie wycisnie. Chociaz opowiadali o nim, ze rodzonego brata z torbami puscil i ze ten dzieci mu przeklal. Ale nie wiadomo, jak tam bylo, bo bylo dawno. Wiecej jak czterdziesci lat temu. A co do przeklenstwa, to moze i bylo, bo w dzieciach Prokopowi nie powiodlo sie. Najstarszy syn utonal, sredni na wojnie zginal. Zostala po nim tylko wdowa, taz wlasnie Zonia, ze z biednych byla, to juz u swiekrow po smierci meza zostala. Zdrowa baba i mloda jeszcze.
Niejedna dziewuche zakasuje. Stara Agata jej nie lubi. Przyczepia sie. Byly rozne powody, ale teraz... Nawet z Olga — majstrowa, corka Prokopa, pogodzily sie. Tylko stara bardziej zawzieta. A Olga tez dobra baba. Zla nikomu nie zyczy...
— Wczoraj niose siano do chlewu, a ona krowe doi. I powiada: Sluchaj, Witalis, tobie juz dawno pora zenic sie. A mnie smiech. Gdzie mnie zenic sie. To i mowie: Chyba z toba, Olga. A ona, wiem, do tego nauczyciela w Biernatach upodobanie ma. To wyszczerzyla zeby i mowi: Tobie, mowi, Witalis, nie ja, mowi, w glowie. Tobie by Zonia, mowi, wdowa lepsza ode mnie. Parobek zasmial sie, splunal i dodal:
— Takie to u niej zarty. Ot, babskie sprawy. Tymczasem i baby wyszly na powietrze. Olga z Zonia postrojone. Okazalo sie, ze do Biernat ida na wieczorynke. Mala Natalka pokrecila sie i stanela przy gosciu. — A ty naszego Wanke widziales?
— Nie, a ktory to Wanka?
— To kon. On tlusty jak swinia. A jak ty nazywasz sie? — Antoni.
— A ja Natalka, a po nazwisku Szuminska. Moj ojciec majstrem w fabryce w Ludwikowie byl. Ty znasz fabryke w Ludwikowie?
— Nie, nie znam.
— Bardzo tam pieknie. Palac ogromny. A panicz na motocyklu jezdzi. I piece wielkie w hali, jeden przy drugim. Bo w nich cegla wypala sie. A inne sa do fajansu i do porcelany. Bardzo ciekawe. A nasze stawy widziales?
— Nie, nie widzialem.
— No, to chodz, pokaze tobie, gdzie mozna kapac sie. To tam, kolo lasu. Bo tu, w dolnym, niebezpiecznie. Wielkie jamy sa i wiry. Dziadzio Prokop nikomu nie pozwala od czasu, jak moj wujek Albin tu zalamal sie na lodzie i utonal. Chodz, pojdziemy.
— Dobrze, pojdziemy — zgodzil sie.
Natalka cienkim glosikiem zasypywala go opowiadaniami. Szli brzegiem po waskiej, twardo wydeptanej sciezce. Tak obeszli stawy i dotarli do lasu. Uwage dziewczynki zwrocily grzyby.
— Boze moj — wolala — ile tu rydzow. Od piatku naroslo, bo w piatek z ciotka Zonia wyzbieralysmy wszystkie. Chcesz, zbierzemy!... Prawda, ze dzis niedziela, ale jak dla zabawy cos robic to nie grzech. Sama babcia mowila...
Na zbieraniu rydzow miedzy wrzosami, gesto porastajacymi zagajnik, zeszlo im cale popoludnie. Odpoczywali troche, a pozniej o zmroku wrocili do domu. W sama pore, bo juz wolali ich do wieczerzy. Matki i ciotki nie bylo jeszcze z tancow i Natalka musiala pomagac babce Agacie. Przyniesli caly fartuch rydzow. Zeby nie popsuly sie, nalezalo je przebrac i zalac woda.
Po wieczerzy i uprzatnieciu wszystkiego Prokop, a po nim i stara, poszli spac do pokojow na druga strone sieni. Parobek Witalis wzial na rece ich syna, kalekiego Wasila, i tez go zaniosl do pokojow. Sam wrocil, zza pieca wyciagnal dwa sienniki, ulozyl je na lawkach pod scianami i powiedzial:
— Kladz sie. Przenocujesz jako tako. Much juz dzieki Bogu niewiele. Pozamykal drzwi, zgasil lampke i polozyl sie. Gosc zrobil to samo. Wielka izbe zalegla cisza. Z poczatku rozlegalo sie jeszcze brzmienie much, nim nie usadowily sie do snu, a potem to juz tylko zza sciany dolatywal spokojny, jednostajny szum wody we mlynie. Cicho tu bylo, cieplo i dobrze. I zasypialo sie lekko.
Ciemno jeszcze bylo, gdy obudzilo ich skrzypienie kol, tupot kopyt konskich i pokrzykiwanie: ludzie przywiezli zyto do mlyna. W sieni rozleglo sie chrzakanie starego Prokopa. Witalis zerwal sie, gosc rowniez. Wsuneli sienniki za piec.
Prokop Mielnik wszedl i mruknal:
— Niech bedzie pochwalony...
— Na wieki... — odpowiedzieli.
— Co stoicie? Ruszaj sie, ty diable — zwrocil sie do Witalisa. — Zaporke odstawic! Spojrzal ponuro na goscia i dodal: