Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
Przyszedl, uklonil sie, po bozemu pozdrowil i zapytal:
— Czy pozwolisz przysiasc i o wode poprosic? Dzien goracy i pic sie chce. Mlynarz obrzucil go uwaznym spojrzeniem, odsunal sie robiac obok siebie miejsce na lawce i skinal glowa.
— Przysiasc kazdemu wolno. A wody u nas, dzieki Bogu, nie brakuje. Ot tam, w sionce, ceber stoi. — Wskazal za siebie.
Przybysz wydal mu sie sympatyczny. Smutna mial twarz, ale Prokop sam zbyt wiele zmartwien przezyl, by lubil twarze wesole. A temu przy tym i z oczu dobrze patrzylo. Od kazdego zas podroznego czlowiek moze czegos ciekawego dowiedziec sie. Ten zas widac z dalekich stron pochodzil, bo jego mowa inna byla.
— A skadze to Bog prowadzi? — zapytal Prokop, gdy nieznajomy wrocil i usiadl, ocierajac wierzchem dloni krople wody, osiadle na brodzie i na wasach.
— Z daleka. A teraz spod Grodna ide. Za praca.
— I od Grodna tos pracy nie znalazl?
— Owszem, robilem przez miesiac u kowala w Mickunach. A robota skonczyla sie, to i poszedlem dalej.
— W Mickunach? — Tak.
— Znam tamtego kowala. Czy to nie Wolowik?
— Wolowik, Jozef. Z jednym okiem.
— To prawda. Iskra mu wypalila. A znaczy sie ty sam tez kowal. Przybysz usmiechnal sie: — I kowal, i nie kowal. Kazda robote znam...
— Jakze to tak?
— Ano juz lat ze dwadziescia po swiecie chodze, to i nauczylem sie wielu rzeczy. Stary zerknal spod krzaczastych brwi.
— A po mlynarskiej czesci tez pracowales?
— Nie, nie zdarzylo sie. Ale ja takze, panie Mielnik, prawde powiem, Nocowalem ja w Pobereziu u niejakich Romaniukow. Dobrzy ludzie. I tam slyszalem, ze ich syn do pracy u ciebie zgodzony. Ale on w Oszmianie robote dostal w kooperatywie i wracac nie chce.
Prokop nachmurzyl sie.
— To ciebie Romaniuki przyslali?
— Gdziez tam. Ale poslyszalem, to, mysle, skorzystam. Zajsc i zapytac nie grzech. Chcesz, to wezmiesz mnie, nie chcesz, nie wezmiesz.
Prokop wzruszyl ramionami.
— Jakze ja moge ciebie wziac, do domu obcego czlowieka puscic?
— Ja i nie napraszam sie.
— To i madrze robisz. Nie znam ciebie ani nikt ciebie tu nie zna. Sam rozumiesz. Moze ty i dobry czlowiek, bez zadnych zlych zamiarow, ale moze i zly. Nawet twego nazwiska nie wiem, ani skad ty rodem.
— Nazwisko moje Antoni Kosiba, a rodem ja z Kalisza.
— Kto by go wiedzial, gdzie ten sam Kalisz.
— Pewno, ze daleko.
— Swiat jest wielki — westchnal Prokop — a ludzie na nim rozmaici. Zapanowalo milczenie, lecz mlynarz po chwili zapytal:
— A coz ty chodzisz, ze miejsca nigdzie nie zagrzejesz? To domu nie masz?
— Nie mam.
— I baby swojej nie masz? — Nie.
— A dlaczego?
— Nie wiem... Od baby nic dobrego na swiecie.
— Co prawda, to prawda — przyznal Prokop — przez nie tylko zgorszenie i klopoty. Ale zawsze nalezy sie ozenic. Takie prawo Boskie.
I pomyslal stary Prokop, ze to prawo dla niego okazalo sie okrutne. Urodzila mu wprawdzie zona trzech synow i corke, ale nie na pocieche, tylko na nieszczescie. Rozmyslania jego przerwal przybysz:
— Pewno, ze mnie nie znasz. Ale przecie u ludzi pracowalem, swiadectwa mam. Mozesz je przeczytac.
— I czytac nie bede. Z czytanego i z pisanego nie ma nic dobrego.
— Dokumenty tez w porzadku. Zebym zlodziej byl, nie pracy bym szukal, tylko co ukrasc. Jakbym byl zlodziejem, to juz dawno zamkneliby mnie w wiezieniu. A ja juz dwanascie lat chodze. I nawet nie mialbym ukryc sie u kogo, bo nikogo bliskiego nie mam.
— A dlaczegoz nie masz?
— A ty masz? — zapytal przybyly. Mlynarza to zastanowilo.
— Jakze? Mam rodzine.
— Ale jakby, nie daj Boze, wymarla, to znalazlbys bliskich?... Znalazlbys zyczliwych, serdecznych, co pomogliby ci w biedzie?...
Nieznajomy mowil jakby z gorycza i patrzyl w oczy Prokopowi.
— Nikt nie ma bliskich — zakonczyl, a Mielnik nic na to nie odpowiedzial. Pierwszy raz w zyciu podsunieto mu taka mysl i wydala mu sie prawdziwa.
Totez przyjazniej spojrzal na przybysza.
— Co tam ludzie o mnie mowia czy mysla — powiedzial — niewiele mnie to obchodzi. Pewno i tobie bajek naopowiadali. Ale ja sam wiem, jak nalezy sie zyc. Krzywdy ani biedy niczyjej nie chce. Przyjdzie kto do mnie, to glodny nie odejdzie. Bogiem sie swiadcze! Tak i tobie powiem: mnie chleba nie brakuje i ty sie najesz. Pewne i to, ze nie pozwole ci w rowie przenocowac. Kat sie znajdzie. Ale roboty dla ciebie nie mam. Tak ci powiem: wydajesz sie i
nieglupi czlowiek i moze uczciwy. Ale mnie potrzebny robotnik zdrowy, silny, mlody. A ty juz swoj wiek masz.
Na to przybysz wstal bez slowa. O kilka krokow od domu lezal w trawie kamien mlynski, pekniety przez pol. Pochylil sie nad nim, podlozyl dlonie pod jego polowke, rozstawil nogi, zaparl sie i podniosl. Trzymal go tak chwile, w milczeniu patrzac na Mielnika, po czym rzucil, az ziemia zadudnila.
Prokop powoli nabijal swoja fajke. Przybysz usiadl obok, wyciagnal z kieszeni papierosa. Zapalil i mlynarz powiedzial:
— Juz poludnie dochodzi.
— A dochodzi — potwierdzil przybysz, zerknawszy na slonce.
— Pora na obiad. Coz te baby porzadku przy dniu swietym nie pilnuja.
Baby jednak pilnowaly, bo wlasnie rozlegl sie z sieni piskliwy glos dziewczynki: — Dziadzia! Obiad!
— Chodz, zjesz z nami, co Bog dal — mruknal Prokop wstajac.
— Bog zaplac — odpowiedzial przybysz i poszedl za nim. Z sieni, gdzie nie bylo podlogi, wchodzilo sie na prawo, przez wysoki prog, do pokojow, a na lewo, przez jeszcze wyzszy, do izby, czyli do obszernej kuchni, ktora byla rowniez jadalnia i w ktorej zylo sie przez caly dzien. Niemal cwierc izby zajmowal olbrzymi piec, wapnem bielony. Z wielkiego otworu buchal zar. Na jego czerwonym tle czernialy pekate sagany, syczac, bulgoczac i napelniajac powietrze zapachem smacznej strawy. Na piecu i na dobudowanych lezakach, gdzie zima sypiali starsi i dzieci, znajdowaly sie teraz tylko jakies rupiecie przykryte pasiastym kilimem.
Nie otynkowane, ale oszalowane sciany pokryte byly setkami barwnych ilustracji. W rogu wisial zlocisty ikonostas ubrany roznokolorowymi papierkami, a przed nim zawieszona na mosieznych lancuszkach palila sie mala lampka oliwna.
W tymze rogu stal wielki stol, przy niedzieli nakryty obrusem z grubego, czystego plotna. Na obrusie lezal potezny, plaski bochen chleba, lezaly lyzki drewniane i aluminiowe, widelce, noze i sol w zielonej maselniczce, ktorej przykrywka wyobrazala owce z jagnietami. Pod scianami biegla szeroka lawa, a nad nia polki przykryte gazetami powycinanymi w zabki. Na polkach staly misy, dzbany, kubki, talerze, garnki emaliowane i sagany, a na honorowym miejscu szesc rondli miedzianych, blyszczacych ostra, metalowa czerwienia.
W izbie bylo szesc osob. Jedna stara, zgarbiona baba, dwie dosc mlode jeszcze kobiety i blada dziewczynka o pieknych, czarnych oczach, wygladajaca na lat trzynascie. I dwaj mezczyzni: tegi, rudy chlop o szerokich barach, siedzacy skromnie przy drzwiach, i mlody, wysmukly brunet, w ktorym przybyly od razu domyslil sie syna gospodarza, Wasila — Wasil siedzial na lawie za stolem, podparty na lokciu, i patrzyl w okno. Wejscie ojca i nieznajomego nie przerwalo mu smutnych rozmyslan. Natomiast baby zakotlowaly sie i zaprzatnely do podawania. Po chwili juz dymily na stole dwie misy: jedna z tlustym barszczem, tego zabielanym, druga z gotowanymi kartoflami.
Dla Prokopa i dla Wasila postawiono glebokie fajansowe talerze. Reszta miala jesc ze wspolnych mis. Stary usiadl na honorowym miejscu pod obrazami, szeroko przezegnal sie, inni poszli jego sladem i po chwili w izbie rozleglo sie smakowite siorbanie. Obecnosc nieznanego goscia nikogo tu nie zdziwila. Nieraz sie zdarzali. Nikt tez nan nie zwrocil szczegolnej uwagi. Miedzy soba z rzadka przerzucali sie urywanymi zdaniami, raz polskimi, raz bialoruskimi, jak wszyscy w tych stronach. Wkrotce misy oproznily sie i stara gospodyni, nazywana „matka Agata”, zwrocila sie do jednej z kobiet: