Diabelska wygrana - Kat Martin (читать книги полностью без сокращений TXT) 📗
Aleksa ledwie zauwazyla ciezar meza, gdy poma¬gala mu isc przez podworze do wysokiego kamien¬nego budynku, ktory mial byc ich schronieniem. Myslala tylko o tym, jak wygladal w tym piekle, ja¬kim byl podziemny loch, o wyrazie jego twarzy, gdy mu powiedziala, ze go kocha.
Spogladal na nia wtedy przez kilka zapieraja¬cych dech w piersi chwil;' a potem jego piekne oczy napelnily sie lzami. Ledwie mogla w to uwierzyc. Taki twardy czlowiek?, zwykle skrywajacy. swoje uczucia… a jednak blyszczace krople wzruszenia poplynely po jego policzkach.
Powtorz to, powiedzial wtedy z wyrazem ogromnej tesknoty na umeczonej twarzy. Powiedz to jeszcze raz.
Na to wspomnienie poczula, jak cos chwyta ja za serce. NIgdy by nie przypuszczala, ze tak bardzo pragnal uslyszec te slowa, zalowala, ze nie wyznala ich juz dawno temu. Patrzac na nia, powiedzial, ze powinna byla wyjechac z Sto Owenem. Wierzyl, ze go zdradzila, a jednak myslal tylko o jej bezpieczen¬stwie. Nawet teraz na sama mysl o tym czula, ze jej oczy napelniaja sie lzami. Zamrugala, by je odgonic.
– Jak sie czujesz? – spytala cicho. Czula jego na¬piete miesnie, gdy prowadzila go do drzwi. Jednak z kazdym krokiem wydawal sie coraz silniejszy. – Czy lepiej?
– Lepiej, niz oczekiwalem. – Odwrocil sie i delikatnie pocalowal ja w usta. – Dzieki tobie. – Serce Aleksy wykonalo pelne salto. Gdy weszli do kuchni, Damien sie zatrzymal.
– Co sie stalo? – spytala mocno zaniepokojona.
– Musze czyms zwiazac sobie zebra.
– Zostan tu. Zaraz wroce.
Oparl sie o pieniek. Miala juz odejsc, lecz za¬trzymal ja jakis glos.
– Ja cos przyniose. – Siwowlosa kobieta postawi¬la ciezki gar na palenisku. Troche wody rozlalo sie, wywolujac oblok bialej pary. Kobieta odwrocila sie i wyszla, by po kilku chwilach powrocic ze swiezo upranym lnianym przescieradlem, ktore zaczela rozdzierac na paski.
– Merci beaucoup – powiedziala cicho Aleksa, przyjmujac ten prowizoryczny bandaz, gdy tymcza¬sem Damien sciagal zakrwawiona koszule. Znieru¬chomiala na widok posiniaczonych zeber i za¬schnietej krwi na owlosionej piersi.
– Usiadz – polecila nieco bardziej gwaltownie, niz chciala. – Musze oczyscic te rany. – Odetchne¬la gleboko, zeby sie uspokoic. Byla bliska zalama¬nia, ale postanowila, ze jednak sie opanuje.
Kobieta bezszelestnie zjawila sie znowu, poda¬la galganek i garnek gotujacej wody. Aleksa drzacymi rekami opatrywala poranione cialo Damiena. Musial wyczuc jej zdenerwowanie, gdyz wzial ja za reke i pocalowal w wewnetrzna strone dlo¬m.
Milczeli oboje, gdyz nie byli sami, ale na twarzy Damiena malowala sie taka czulosc, ze slowa nie wydawaly sie potrzebne. Aleksie zmieklo serce. Gdy skonczyla obmywac jego rany, owinela mu ze¬bra lnianym bandazem, probujac nie zwracac uwa¬gi na syki bolu i jej wlasny bol, odczuwany w odpo¬wiedzi na jego cierpienie.
– Przepraszam… nie chcialam… Pokrecil glowa.
– Nic nie zrobilas. To nie twoja wina, w ogole ni¬czemu nie zawinilas.
Jednak bylo inaczej, dobrze o tym wiedziala.
– Szkoda, ze to nieprawda, chociaz bardzo bym tego chciala. Wszystko, co sie wydarzylo, to moja wina. – Podniosla glowe, gdy kobieta wyszla z kuchni, zamykajac za soba drzwi. – Jules i ja… to my wykradlismy te plany.
Damien az jeknal.
– A wiec o to chodzi. A oni odkryli kradziez dokumentow?
Kiwnela glowa, unikajac jego wzroku.
– Chyba ci o tym powiedzieli?
– Nie. Rzucili tylko przynete, aby wysondowac, ile wiem.
Przygryzla warge.
– Kiedy to zrobiliscie?
– Tamtej nocy, gdy wezwal cie Moreau.
– A gdzie te dokumenty sa teraz?
– Wyslalismy je na polnoc. Jules ma tam lodz, ktora odplywa do Anglii. Plany maja byc dostar¬czone generalowi Wilcoksowi.
Damien pokiwal glowa.
– Juz wczesniej slyszalem, ze St. Owen jest przeciwny polityce cesarza, ale nigdy nie pomyslalbym, ze az do tego stopnia.
– Wilcox poprosil go, zeby mi pomogl. Chcialam ci powiedziec, ale…
– Ale balas sie mi zaufac.
– Tak.
– A teraz?
– Teraz rozumiem, ze to wszystko nie ma znaczenia. Kocham cie i nie dbam o to, co zrobiles i dlaczego. Wszystko mi jedno, w co wierzysz. A je¬sli wtedy nad Sekwana mowiles szczerze… jesli ko¬chasz mnie w jednej dziesiatej tak jak ja ciebie, to nie ma znaczenia, dokad pojedziemy, byle tylko razem.
Wzial ja w ramiona, zanurzajac twarz w jej wlo¬sach. Pod palcami czula spokojne bicie jego serca.
– Mowilem szczerze – wyszeptal. – Kazde slowo. Kocham cie, Alekso. Kocham nad zycie. I nigdy juz nie chce ryzykowac, ze cie strace
Jej serce nabrzmialo radoscia. Objela go za szy¬je i przytulila, lecz niepokoj o jego polamane i po¬siniaczone zebra kazal jej zwolnic uscisk. Chciala powiedziec cos jeszcze, lecz siwowlosa kobieta wlasnie otworzyla drzwi.
– Monsieur St. Owen pyta o panstwa. Prosze pojsc za mna na gore
Splynela na nia kolejna fala strachu. Boze, oka¬zal sie takim dobrym i lojalnym przyjacielem.
– Przynajmniej jest przytomny – stwierdzil Da¬mien. – To dobry znak.
Wziela go za reke i razem poszli po schodach.
Z kazdym krokiem pod gore Damien stekal z bo¬lu, lecz w koncu dotarli na pietro.
– Prosze tedy. – Poprowadzila ich korytarzem do duzego pokoju z ciezkimi jedwabnymi zaslona¬mi i plesnia na suficie.
– Jules! – Aleksa podbiegla do niego i przykle¬kla obok lozka. Mial dziwnie blade wargi i niemy grymas bolu na poszarzalej twarzy. Uniosla wzrok na Bernarda.
– Czy on…?
– Przezyje, chociaz zachowal sie bardzo lekkomyslnie. Na Boga, przeciez on az prosil sie o smierc. – Czy bedzie mogl podrozowac? Nie moze tu zo¬stac. Beda go szukali. Musi wyjechac z miasta.
– Zalatwie to – rzekl Bernard. – I wam tez po¬moge UCIec.
Wrocila spojrzeniem do Jules'a, ktory tymcza¬sem otworzyl oczy.
– Och, Jules, tak mi przykro. Przepraszam. – Za¬plakala.
– Nie przepraszaj… cherie. Gdyby nie ty i ma¬jor… juz bym nie zyl..
– Bedziesz musial wyjechac. Oni na pewno od¬kryja twoj udzial w calej tej sprawie. Boze, prze¬ciez straciles wszystko.
Usmiechnal sie slabo.
– Jestem czlowiekiem morza… pamietasz? Jest wiele portow, ktore m,oge nazwac moim domem. A pieniadze… to nie problem.
– Jules… jak ja ci sie kiedykolwiek odwdziecze?
– Wystarczy jeden z twoich pieknych usmiechow, cherie. – Przeniosl wzrok na Damiena, szukajac pelnym bolu wzrokiem prawdy na jego twarzy. – Jest pan… wielkim szczesciarzem, majorze Pa¬lon. – Znowu spojrzal na Alekse. – Panska urocza zona bardzo pana kocha.
Damien popatrzyl mu prosto w oczy.
– Nie bardziej niz ja ja
Jules wytrzymal jego spojrzenie.
Skoro tak… to mam nadzieje, ze zrobi pan to, co powiem.
– To znaczy?
– Jedzcie na polnoc. Bernard pomoze wam… opuscic miasto. Mam w Hawrze kilka statkow. Je¬den z nich niebawem wyplywa do Ameryki. Kiedys tam bylem. To dobry… silny kraj… o wielu mozli¬wosciach. Wasza przeszlosc nie bedzie miala zna¬czenia. Pozycze wam troche pieniedzy… pomoge zaczac nowe zycie…
– Dobry z pana czlowiek, St. Owen – przerwal mu Damien. – Mam nadzieje, ze pewnego dnia na¬zwie mnie pan swoim przyjacielem, tak jak zostal pan przyjacielem Aleksy. Co do tej drugiej sprawy, wyjazd do Hawru – jak najbardziej, ale poplynie¬my statkiem do neutralnego portu, abysmy potem mogli wrocic do Anglii. Chcialbym zawiezc moja zone do domu.
Aleksa wstala, ogarnieta watpliwosciami.
Ale my nie mozemy tam wrocic. Jesli cie zla¬pia, zostaniesz skazany i stracony, a jesli wyje¬dziesz, ja tez nie chce zostac. Nie chce zostac bez ciebie. Pojedziemy razem.
Damien usmiechnal sie
Pewnego dnia, moja kochana, nauczysz sie mi ufac. Wrocimy razem do domu, do zamku Palon. Wszystko, co ci powiedzialem, to prawda.
Uczucie ulgi bylo tak wielkie, ze ugiely sie pod nia kolana.
– Dzieki Bogu.
– Bogu i St. Owenowi. – Damien wyciagnal reke do lezacego.
Jules znowu usmiechnal sie slabo.
– Moze kiedys znowu sie spotkamy. A tymcza¬sem… powinniscie juz jechac. Bernard odprowa¬dzi was do granicy miasta, a stamtad ktos zabierze was na polnoc. Jesli sie pospieszycie… zdazycie… mala lodz plynie do Anglii. – Odwrocil sie do Aleksy. – Przyjemnie by bylo… cherie… gdybys osobiscie dostarczyla te plany.
Potem wszystko odbylo sie bardzo szybko. Za¬nim sie zorientowala, juz calowala Jules'a na poze¬gnanie w policzek, potem szybko zbiegla na dol i znalazla sie na dlugim plaskodennym wozie ra¬zem ze swoja torba podrozna, jakimis kocami i to¬bolkami z jedzeniem. Po chwili dolaczyl do niej Damien, a potem oboje zostali nakryci brezentem, na ktorym ulozono duza sterte slomy, na niej zas stalo kilka beczacych owiec. Ostra won ich wilgot¬nej welny przenikala przez plocienna przegrode.
Bernard wspial sie na koziol i woz wytoczyl sie ze stajni na wybrukowana droge prowadzaca po¬za miasto.
O dziwo, mimo niewygody Damien zasnal. Wy¬czerpanie i bol zbieraly swoje zniwo, byl tak osla¬biony, jakim nigdy jeszcze go nie widziala.
Ze lzami w oczach zdala sobie sprawe, jak moc¬no wciaz trzyma ja za reke. I delikatnie przyciska do niej swoje obite wargi.