Diabelska wygrana - Kat Martin (читать книги полностью без сокращений TXT) 📗
– Wszystko bedzie dobrze – powiedzial cichy glos. Noz caly czas rozcinal kolejne sznury, a cu¬downa zjawa krazyla wokol niego w niesamowitym swietle lamp.
Pomyslal szalenczo, ze to moze byc jednak rze¬czywistosc.
– Damien, slyszysz mnie?
Chwycila palcami jego podbrodek i zmusila, by na nia spojrzal. Kiwnal glowa, zastanawiajac sie, jak to wszystko jest mozliwe.
– Damien, kocham cie. – Na te slowa cos scisne¬lo go mocno za gardlo.
Wpatrywal sie w te iluzje – jej cudowne zielone oczy – i marzyl, by wpasc w ramiona pieknej po¬staci mowiacej slowa, ktore chcial uslyszec od dawna. Ile osob w jego zyciu je wypowiedzialo? Jeszcze mniej wymowilo je zupelnie szczerze.
– Slyszales mnie? – powiedzial glos. Jakas reka potrzasnela go za ramie. Ostatnie slowa padly po¬jedynczo. – Ja… ciebie… kocham.
Poczul w oczach gorace lzy. Chcial je powstrzy¬mac, lecz formowaly sie w wielkie krople, ktore za¬czely splywac po jego zapadnietych policzkach.
– Powtorz to – wyszeptal. – Powiedz to jeszcze raz, zanim odejdziesz.
– Ja nigdzie nie odchodze! Nie odchodze bez ciebie! Kocham cie – wyrzucila z siebie placzli",ie. – Kocham bardzo, az do bolu. Bolu, od ktorego chyba umre. Dobry Boze, Damien, prosze, po¬wiedz, ze rozumiesz, co do ciebie mowie.
Wizja przybrala bardziej rzeczywista forme.
Postac wydawala sie mowic zupelnie serio. Miala wypisany na twarzy gleboki niepokoj, strach o je¬go zycie. Kochala go. I nie wyjechala z St. Owe¬nem.
– Nie wyjechalas… – szepnal. – Nie wyjechalas…
– Wyjedziemy stad razem – powiedziala, przecinajac ostatni z krepujacych go sznurow. – Razem! – Znowu szarpnela go za ramie, lecz wciaz nie byl w stanie sie wybudzic ze swego letargu.
– Lepiej wyjedz ze St. Owenem… – powiedzial do obrazu przed swymi oczami. Ta mysl juz wczesniej przyszla mu do glowy, lecz bal sie do niej przyznac. – Ze mnie nie bedziesz miec pozytku. Wciaz cie tyl¬ko ranie. Sam juz nie wiem, kim jestem.
Nie chcial tego wyznac. Slowa same wyplynely z jego ust, ale wiedzial, ze sa prawdziwe. Bylo zbyt wiele klamstw, zbyt wiele wyrachowanej gry, zbyt wiele lat przezytych w oszustwie. W koncu zaczal sam siebie oszukiwac.
Smukla dlon dotknela jego policzka.
– Ja wiem, kim jestes – rzekla zjawa. – Jestes po¬laczeniem wszystkich rol, jakie grales. Jestes wszystkim, czego kiedykolwiek pragnelam, czego potrzebowalam u mezczyzny. I kocham wszystko, czym jestes.
Ujrzal jej pelne lez oblicze, widoczne w oczach glebokie uczucie. Bol serca powoli ustepowal. Po raz pierwszy ciemnosc, jaka byl spowity jego umysl, zaczela sie rozjasniac. Obraz zaczal nabie¬rac ostrosci. Szum w uszach minal. Czas i rytm bi¬cia jego serca wrocily do normalnosci.
– Aleksa – wyszeptal zdumiony, ze wciaz ma przed oczami jej twarz. Prawdziwa twarz. – Slodki Jezu, co ty tu robisz?
Drzacymi dlonmi ujela jego policzki i delikatnie ucalowala spuchniete usta.
– Nie ma czasu na wyjasnienia. Musimy uciekac. – Wsunawszy rece pod jego pachy, pomogla mu wstac. Oparl sie na niej ciezarem ciala.
– Nie powinnas tu przychodzic. Powinnas byla wyjechac ze St. Owenem w jakies bezpieczne miej¬sce…
– Powinnam byla zrobic wiele rzeczy, lecz ta jest najwazniejsza. A teraz chodzmy stad.
Jego umysl w koncu zaczal funkcjonowac. Ski¬nal glowa i oboje ruszyli tunelem. Podpierala go swoim ramieniem, a nim dotarli do miejsca, gdzie stala lampa na posterunku ostatniego straznika, zaczal isc bardziej stabilnym krokiem.
Zabrala lampe lezaca na sfatygowanym drew¬nianym stole, znajdujacym sie przy scianie, po czym rusnyli dalej. Kiedy znalezli sie na rozwi¬dleniu, stanela.
– Przyszedl ze mna Jules. Wiedzial, ze cie tu zamk¬neli i znal droge przez podziemia. To on zajal sie straznikami. – Rozejrzala sie, lecz niczego nie by¬lo widac. – Boze, cos musialo sie stac. Powinien tu na nas czekac.
Damien wyprostowal sie. Zebrawszy cala sile woli, puscil Alekse.
– Zostan tu, w cieniu.
– Ale ty jestes oslabiony…
– Skoro tu jestes, nic mi nie bedzie. – Wzial lampe i oddalil sie, poczatkowo troche niezdarnie, po¬tem pewniejszym krokiem 'z coraz wieksza deter¬minacja Aleksa zaryzykowala dla niego swoje zycie. Powiedziala mu, ze go kocha, a on sam- wie¬dzial najlepiej, jak ogromna darzy ja miloscia.
W ciemnosci rozlegl sie czyjs jek. Damien znie¬ruchomial, wytezajac sluch. Kolejny podobny od¬glos. Poszedl w tamtym kierunku, podobnie jak Aleksa.
– Tutaj – zawolal ja cicho, lekko skrzeczacym glosem, spogladajac na znajdujacego sie w glebokim cieniu czlowieka. St. Owen lezal bez ruchu w powiekszajacej sie kaluzy krwi. Noz z kosciana rekojescia zablysnal srebrzyscie w swietle lampy. W poblizu lezal bezwladnie sierzant Piquerel ze skrecona pod nienaturalnym katem szyja.
Damien uslyszal szelest sukni, gdy Aleksa przy¬klekla tuz obok.
– Boze… Boze milosierny… tylko nie Jules.
Na dzwiek swojego imienia jasnowlosy mezczy¬zna otworzyl blekitne oczy. Widzac Alekse i stoja¬cego przy niej Damiena, usmiechnal sie.
– A wiec… cherie… nasz wysilek nie byl darem¬ny… Znalazlas… swojego mezczyzne… teraz mu¬sicie uciekac…
Przygryzla usta.
– Jules…
Damien slyszal w jej glosie ogromny bol, gdy sieg¬nela po dlon lezacego. Kiedys na pewno czulby za¬zdrosc, teraz ogarnal go jedynie zal, ze Aleksa stracila dobrego i lojalnego przyjaciela.
St. Owen uscisnal ja slabo.
– Zrob tak, jak powiedzialem, cherie. Zabierz swojego meza… i uciekajcie.
– Jules, nie moge cie zostawic. Damien, powiedz mu, ze nie odejdziemy bez niego.
Obaj bardzo szybko zrozumieli, ze to bylo madre posuniecie. Kazda minuta miala znaczenie, kazda zmarnowana sekunda mogla oznaczac smierc. Lecz jedno spojrzenie na pelna cierpienia twarz Aleksy wystarczylo, zeby Damien zrozumial, iz predzej od¬da zycie, niz znowu kiedykolwiek ja rozczaruje.
– Nie pozbedziesz sie nas tak latwo, St. Owen. Uciekamy dalej we troje. – Kolyszac sie niepewnie na nogach, Damien pochylil sie, a razem z nim Aleksa.
– Nie ma czasu… – zaprotestowal Francuz, lecz oni puscili to mimo uszu. Wspolnymi silami posta¬wili go na nogi. Aleksa oderwala pasek materialu ze swojej halki i przylozyla do rany w piersi SL Owena.
Ten jeknal slabo, glowa opadla mu bezwladnie do przodu. Damien i Aleksa wzieli go pod ramio¬na, po czym wszyscy ruszyli korytarzem.
– Trzymajmy sie lewej strony – powiedziala, gdy dotarli do rozwidlenia. Kilka razy musieli stanac, ze¬by odpoczac i zregenerowac drzace od zmeczenia konczyny. Gdy dotarli do schodow prowadzacych na ulice, Damien nie mogl uwierzyc, ze im sie udalo.
– To nie bedzie proste – wydyszal ciezko.
– Damy rade – powiedziala, a on przypomnial sobie, jak powiedziala to samo malemu Jeanowi¬-Paulowi. Zebrawszy sily, podniosl SL Owena i za¬czeli sie wspinac. Aleksa calym cialem podpierala go z drugiej strony. Szli we troje powolutku, krok po kroku, w bolu i niepewnosci, lecz z coraz wiek¬sza nadzieja, ze moze im sie udac.
Wtedy w tunelu za ich plecami rozlegly sie jakies dzwieki. Damien zamarl ze strachu.
Czyzby Lafon wrocil do lochu i stwierdzil ucieczke? A moze pulkownik i jego zolnierze rzu¬cili sie korytarzami w poscig za zbiegami, z zamia¬rem pozbawienia ich zycia? Odegnal obawy, co staloby sie z nimi, gdyby:vpadli w rece oprawcow. W koncu wydostali sie na ulice.
Chlodne powietrze otrzezwilo go. Wykonal kil¬ka glebokich wdechow.
– Powoz stoi za rogiem – powiedziala Aleksa, oddychajac rownie ciezko jak on.
Kiwnal glowa, zbierajac wszystkie pozostale sily.
Rozejrzal sie w lewo, w prawo i przez ramie do tylu. Ulica byla pusta, jesli nie liczyc blakajacego sie rudego kota i spiacego w rynsztoku pijaka.
Gdy dotarli do powozu, St. Owen oprzytomnial na tyle, zeby przemowic.
– Jedzcie… do hotelu Marboeuf… Tam… bez¬piecznie. Bernard… pomoze… – Gdy wsadzili go do dwukolki, tylko jeknal i stracil przytomnosc.
Damien ostroznie oparl go o kanape, potem trzymajac sie za zebra, z pomoca Aleksy sam wsiadl i ciezko usiadl. Ledwie widzial, jak ona row¬niez zajela miejsce, ale chwycil lejce i wyprowadzil powoz na ulice.
Na chwile zamknal oczy, ponownie starajac sie zebrac cala energie. Na jakis czas musial stracic przytomnosc, bo gdy rozejrzal sie dokola, dwu¬kolka wj ezdzala wlasnie na podworzec na tylach hotelu Marboeuf. Wielki brodaty mezczyzna szedl obok powozu, z niepokojem zagladajac do wne¬trza.
– To Jules – wyjasnila Aleksa, zwracajac sie do mezczyzny, ktory mogl byc tylko Bernardem, przyjacielem St. Owena. – Jest ciezko ranny, a moj maz tez potrzebuje pomocy.
Brodacz wzial Jules'a na rece ostroznie, jak nie¬mowle i przycisnal do swojej szerokiej piersi.
– Zajme sie nim. A co z panem? Da pan rade pojsc o wlasnych silach?
– Dam rade – odparl Damien. Jeszcze nigdy nie byl tak pelen determinacji.
Aleksa wyciagnela do niego rece.
– Ja ci pomoge. – Pierwsza wysiadla z powozu, a potem pozwolila, zeby sie na niej oparl, gdy schodzil na ziemie.
Pomyslal, ze pomaga mu zgodnie z tym, co mo¬wila. Prawde mowiac, zawsze stala u jego boku.
Dzisiaj dla niego pokonala swoj strach przed wej¬sciem do tego makabrycznego miejsca, jakim sa katakumby. W zamku bronila go przed siostra i matka, stanela po jego stronie nawet tamtej nocy na plazy, gdy uznala go za zdrajce i napuscila na nie¬go pulkownika Bewicke'a. Ryzykowala wlasne zy¬cie, by go ocalic.
Stala murem przy nim jak zadna inna kobieta, jak tylko nieliczni mezczyzni. Bez wzgledu na oko¬licznosci, nigdy tego nie zapomni… ani tego, ani czulych slow, ktore powiedziala do niego.
A teraz nadszedl czas, zeby on stanal przy niej. Musial dopilnowac, zeby znalazla sie w bez¬piecznym miejscu. I nic – nawet Wielka Armia Na¬poleona – nie moglo go zatrzymac.