Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna (прочитать книгу .TXT) 📗
– Zauwazyles, ze dziewczeta byly dobrze ubrane? Nie ma to jak letnie kiecki, z tego zawsze mozna zrobic zreczny ciuch! Oczywiscie najbardziej podobala mi sie sukienka Inez, a tobie?
Przez chwile patrzyl na mnie i nie widzial – jestem tego zupelnie pewna – nie widzial mojej twarzy, nie slyszal moich slow.
– Co mowisz? – zapytal wreszcie.
– Po prostu, pytam sie, ktora sukienka najbardziej ci sie podobala…
Rozesmial sie, podparl czolo reka i patrzyl na blat stolika.
– Nie pamietam, wiesz… – powiedzial po chwili- ale, tak… byla tam jedna sukienka, ktora zauwazylem. Szafirowa z czerwonym pasem materialu na dole i takim samym obrzezem przy dekolcie…
– Czyzby to byla moja sukienka?
Spojrzal na mnie.
– Rzeczywiscie – przyznal – to ta!
Pomimo najwiekszych staran nie potrafilam sie w tym momencie cieszyc faktem, ze jestesmy razem. Przekonalam sie znowu, jak dalece bylam Marcinowi obojetna!
Tymczasem weszlismy w druga polowe sierpnia i coraz czesciej zastanawialam sie, czy potrafie zatopic Marcina w szarzyznie wielkomiejskich ulic i tempie zwyczajnego dnia?
– Miska, czy my w ogole potrafimy juz kochac naprawde? Czy potrafimy, rozumiesz, odroznic prawdziwe uczucie od tych tysiecy zakochan, ktore mamy za soba?
Po raz piaty w czasie tych wakacji przyszlismy obejrzec rosarium proboszcza. Marcina nie bylo z nami. Miska nachylona nad jedna z najwspanialszych odmian roz zastanawiala sie przez chwile. Potem uniosla glowe i popatrzyla w glab sciezki, gdzie stal Piotr w swoich ciemnych okularach i czekajac na nas wszystkich rozmawial z ksiedzem.
– Potrafimy, Mada, jestem tego zupelnie pewna. Ale ty nie pchaj sie tak ze wszystkim w te historie z Marcinem, bo… och, bedzie ci znowu przykro… ale to naprawde nie ma sensu…
Od czasu urodzin Tomasza nawiazal sie miedzy nimi i Marcinem nikly kontakt, z obydwoch stron traktowany raczej jako gest w moim kierunku. Ale o ile chlopcy przestali juz napadac przy mnie na Marcina, o tyle Miska, kiedy zostawalysmy same, nie kryla swojej wyraznej do niego niecheci.
– Wyperswaduj sobie te bzdure! – powiedziala gniewnie, przechodzac do innego krzewu.
– Och Miska, tylko bez takich powiedzonek!
– Kiedy nie widze w tym nic ladnego… taka niby jestes w nim zakochana, a dokuczasz mu, ile sie tylko da!
– A co mam robic? Zebrac, zeby sie we mnie zakochal? Jeszcze czego!
– Och… zaraz zebrac! Zachowywac sie po ludzku, a nie jak szczypawka! Powtarzam ci: nie widze w tym nic ladnego!
A jednak byly ladne rzeczy miedzy nami. Na przyklad sweter Marcina… Ktoregos wieczoru wyplynelismy we dwojke na jezioro. Marcin chcial lowic ryby. Nie slyszalam jeszcze nigdy, zeby ktos lowil ryby na wedke w zupelnych ciemnosciach, ale Marcin twierdzil, ze zlowi na pewno.
– Wszystkie normalne ryby spia o tej porze – powiedzialam – jezeli jakas zlowisz, bedzie to na pewno ryba-wariatka.
– Cicho – syknal.
– Chyba nie bedziesz we mnie wmawial, ze ryby slysza to, co do ciebie mowie.
– Cicho! No, prosze cie, badz cicho przez moment!
– Powiedz mi, Marcin, czy do lowienia ryb potrzebne ci jest natchnienie?
– Potrzebne.
– I moze ja mam byc twoja muza?
– Nie mozesz byc moja muza w zadnym wypadku. Jestes na to zbyt gadatliwa.
– Gadatliwe moga byc przekupki. Ja jestem jedynie rozmowna. Poza tym jest mi zimno.
– Potrzymaj wedke…
– Myslisz, ze mnie to rozgrzeje?
– Potrzymaj wedke…
– Kiedy sie boje, rozumiesz? Boje sie ryb! Jezeli ktorejs zachcialoby sie polknac haczyk akurat w chwili, kiedy bede trzymala ci wedke, umarlabym z przerazenia!
– Potrzymaj wedke… – powtorzyl Marcin po raz trzeci.
Wzielam od niego wedke i zacisnelam zeby. Rzeczywiscie bardzo sie balam, ze nagle poczuje na jej koncu ciezar ryby! Tymczasem Marcin sciagnal z siebie sweter i podal mi go, biorac z powrotem swoje wedzisko.
– Wloz sweter, Mada… -powiedzial – to idiotyczne, ze ciagnalem cie tu po nocy. Moze chcesz, zebysmy wrocili?
– Skad! Przeciez musimy zlapac rybe!
Teraz moglam juz tkwic na srodku jeziora az do rana. Sweter Marcina byl na mnie o wiele za duzy. Sweter Marcina. Mialam go na sobie. Doznalam dziwnego uczucia, ktore usilowalam jakos sprecyzowac. Nie wiem, co mnie tak wzruszylo w tym swetrze – czy fakt, ze Marcin zadbal o mnie, czy wrazenie, tak bardzo nieprawdziwe zreszta, ze znalazlam sie w jego ramionach. Czy byla to po prostu radosc z posiadania choc przez chwile jednej rzeczy wspolnej z Marcinem?
– Cieplo ci? – zapytal. – Podaj mi reke… tak, masz cieple rece! – stwierdzil.
Odwrocil sie i gwizdal cicho. Woda na jeziorze marszczyla sie lekko, a ksiezyc drzal na niej tak, jak ja drzalabym z zimna, gdyby nie sweter Marcina. Ryba nie brala.
Wracalismy do domu dosc pozno. Przed furtka Marcin powstrzymal moj gest.
– Nie, nie oddawaj mi go teraz. Jutro! Przeciez to nic pilnego – przytrzymal rekaw swetra, zebym mogla z powrotem wsunac reke. – Dziekuje za te eskapade, Mada! Dobranoc!
Kiedy weszlam do pokoju, mama spojrzala na mnie badawczo i od razu spostrzegla ten nowy szczegol mojej garderoby.
– Nie gniewaj sie – powiedzialam – bylo tak przyjemnie, ze nie chcialo mi sie wracac! I widzisz, nie zmarzlam, Marcin dal mi swoj sweter…
– Dobrze, ze chociaz o tym pomyslal! – powiedziala cierpko.
– No to ja juz pojde… – uslyszalam nagle obcy glos od strony okna.
Dopiero teraz zauwazylam, ze stala tam matka Marcina. Przygladala mi sie badawczo, jakby chciala zetrzec z mojej twarzy obojetny usmiech, z ktorym ja przywitalam, i odkryc pod nim jakas tajemnice. Niestety… nie mialam tajemnic!
– Nawet do twarzy ci w tym swetrze… – przyznala ze swoja zwykla uprzejmoscia.
Mama podniosla sie z krzesla i siegnela po swoj szal.
– Nalej sobie herbaty, aspiryna w pudelku… Czuje, ze to wszystko skonczy sie grypa! Odprowadze pania kawalek…
Jakzeby to bylo piekne, gdyby moje niewydarzone uczucie do Marcina moglo skonczyc sie grypa! Wyszly.
Bylo jasne, ze przed moim przyjsciem rozmawialy o nas. Oschly ton, ktorym mama zwracala sie do mnie, nie nastrajal mnie optymistycznie, a takze i jej milczenie, kiedy po chwili wrocila do domu.
Nastepnego dnia spotkalismy sie na kortach, Marcin byl zmeczony i psul najprostsze pilki.
– Nie moge dzis grac! – zawolal wreszcie z determinacja. – Jestem na to zbyt wsciekly!
Nauczona doswiadczeniem nie zapytalam o nic i po prostu zeszlismy z kortu. Marcin sam zaczal mowic:
– Wiesz, Mada… wyjezdzamy jutro! Matka ma jakies swoje sprawy, ktore musi pozalatwiac. Glupia historia… – dorzucil – zupelnie bez sensu!
Te slowa zastanowily mnie. Zaczelam podejrzewac, ze wczorajsza rozmowa naszych matek zakonczyla sie wnioskami i ze nagly wyjazd Marcina jest ich konsekwencja. Tego rana, kiedy powiedzialam mamie, ze umowilam sie z Marcinem na kortach, przestala malowac usta, znieruchomiala i dopiero po chwili zastrzegla:
– Tylko zeby to nie trwalo zbyt dlugo! Wydaje mi sie, ze on nie jest wart twojego czasu…
Spojrzalam w lustro i napotkalam tam jej spojrzenie. Przez kilka sekund ta okrezna droga, patrzylysmy sobie w oczy.
Kiedy zeszlismy z kortu, bylo jeszcze bardzo wczesnie.
– Przejdziemy sie. Skinelam glowa.
– Moze nie masz ochoty? – Marcin stanal na sciezce.
– To powiedz!
– Mam ochote – rozesmialam sie z przymusem- trzeba zakonczyc to wszystko jakims spacerem!
– Zakonczyc! To znaczy nie bedziemy spotykac sie po powrocie?
– Nie! – zdecydowalam nagle.
– Dlaczego? – zapytal.
– Po co? – odpowiedzialam pytaniem.
Stanowisko matki Marcina przewazylo szale: nie chcialam zostawac tam, gdzie czulam sie zbedna.
– A jezeli bym nalegal? – zapytal Marcin po chwili.
– Nie bedziesz nalegal!
Rozesmial sie.
– Jak ty mnie zdazylas poznac! – powiedzial z uznaniem.
Szlismy bez celu i nagle spostrzeglam, ze zblizamy sie do rosarium proboszcza. Uprzytomnilam sobie, ze nigdy nie ogladalismy razem roz ksiedza.
– Ale o jedno moge cie chyba prosic, Mada?
– Zalezy o co?
– Mala rzecz. Odprowadz mnie na pociag!
– Oszalales? – zawolalam zaskoczona.
– Umm… to takie romantyczne! Odjezdzajacy pociag, dziewczyna na peronie powiewa chusteczka! Sama poezja!
Jasne, ze poezja. Bardzo chetnie pomachalabym mu chusteczka, ale kpil wyraznie.
– Marcin – powiedzialam – nie badzmy romantyczni! Jest druga polowa dwudziestego wieku!
– Masz racje, to zobowiazuje! A wiec bez chusteczki!
Przez chwile zdawalo mi sie, ze mowi to powaznie, ale kiedy spojrzalam na niego, dostrzeglam natychmiast znajoma drwine.
– Nie, Marcin, nie odprowadze cie wcale.
– W porzadku. Wcale…
Plebania byla otoczona dosc duzym ogrodem, zaslonietym od drogi leszczynowym, gestym zywoplotem. Ale furtka byla zawsze otwarta.
– Chodzmy zobaczyc rosarium proboszcza – zaproponowal Marcin – nie bylem tam nigdy!
– Nie lubie roz.
Sama czulam, ze przeciagam strune.
– Ja tez nie lubie roz – powiedzial Marcin spokojnie – ale chetnie zobacze rosarium. Podobno jest fantastyczne.
– Ale ja nie mam ochoty ogladac rosarium! – upieralam sie. – To mnie zupelnie nie interesuje. Jezeli rzeczywiscie chcesz je zobaczyc, to idz, poczekam na ciebie… o, jest lawka!
Marcin przystanal, niezdecydowany.
– Rzeczywiscie chce… – mruknal po chwili ze zloscia – i rzeczywiscie pojde sam! Jestes fenomenalnie uparta – stwierdzil – i zaczynam przypuszczac, ze znosilismy sie nawzajem na zasadzie jakiegos kontrastu!
– To znaczy, ze uwazasz siebie za lagodnego baranka, tak? – zapytalam siadajac na lawce.
– Pozwolisz, ze nie bede precyzowal tego dokladnie… – mruknal i wszedl do ogrodu.
Kiedy zaczynalam ogladac roze proboszcza, pozniej wszystko dokola mnie wydawalo mi sie brzydkie. Lubilam je. Potrafilam z Miska godzinami podziwiac odmiane po odmianie, znalysmy na pamiec wszystkie zakatki rosarium! Gdyby Marcin mnie kochal, weszlabym tam teraz razem z nim. Gdyby Marcin mnie kochal, pokazalabym mu teraz te dwubarwne roze, ktore wydawaly mi sie zawsze najpiekniejsze… Gdyby Marcin mnie kochal, nie siedzialabym teraz sama na lawce przed rosarium…