Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna (прочитать книгу .TXT) 📗
– Wlasciwie z czego cie obcieli? Z historii?
Nie odpowiadal dlugo, wiec dorzucilam gwaltownie: – Nie chcesz, to nie mow! Mozemy uwazac, ze tego pytania nie bylo.
– Bylo to pytanie. Jeszcze ciagle mam je w uszach – odparl. – Zasadniczo obcieli mnie z matematyki. A poza tym…
– Poza tym? – chcialam mu ulatwic swoim obojetnym tonem.
– Niewazne.
Z tym juz sie nie moglam zgodzic.
– Bardzo wazne wlasciwie. Glupio stracic rok.
– Pewnie, ze glupio. Ale stracilem go i jezeli teraz zaczne rozpamietywac te sprawe, w niczym nie zmieni to sytuacji… Zmeczyla cie siatkowka, co?
– Nie mozna na tym boisku grac w samo poludnie. Slonce piekielne!
– Opalilas sie jeszcze bardziej, jestes juz zupelni czarna!
– Mozliwe, ale na nosie zaczyna mi schodzic skora!
– Czemu nie posmarujesz kremem?
– Smaruje, ale to nic nie pomaga! Wyjelam z torby tubke kremu i juz chcialam wycisnac odrobine na palec, kiedy Marcin wyjal mi go z reki.
– Poczekaj…
Najpierw starannie doprowadzil do porzadku zmietoszona tubke.
– No, daj ten nos… – powiedzial zblizajac natluszczony palec do mojej twarzy.
Obiecalam sobie solennie, ze tym razem nie zamkne oczu, zeby nie ogarnely mnie znowu wrazenia podobne do tych, ktorym uleglam wtedy, kiedy zdejmowal mi pajaka z wlosow. Marcin nie poprzestal na nosie. Delikatni rozsmarowal mi krem na czole i na policzkach. Przypomnial mi sie nasz Julek, ktory kupowal litry olejkow dla Marianny. Spojrzalam na Marcina. Sciagnal brwi, zmarszczyl nos i bez cienia entuzjazmu wklepywal mi krem czubkami palcow.
– Nawet fachowo… – przyznalam.
– Moja mama zawsze tak robi… – rozesmial sie.
– Twoja mama jest bardzo ladna!
– Prawda? – ucieszyl sie. – Ja tez tak uwazam! Jest chyba nawet wyjatkowo przystojna! I jest dobra, wiesz? – powiedzial cieplo. – Nie masz pojecia, jaka ona jest dobra!
– Robi wrazenie wymagajacej. Nie wiem, moze sie myle?
– Jest wymagajaca, ale to wyplywa z czego innego… Staram sie zrozumiec jej wymagania, chociaz chwilami to diabelnie trudna sprawa. – Wytarl palce w bibulke. – Czy mniej cie teraz pali twarz?
– O wiele mniej!
– Nie siedz dzis wiecej na sloncu, Mada. Moze bysmy po obiedzie poszli do lasu poszukac galezi, jak myslisz?
Lubilismy oboje podmokle laki, ktore z jednej strony jeziora ciagnely sie szeroka plaszczyzna, intensywnie zielone, rozlegle, siegajace az do ciemnej sciany lasu. Mozna bylo dojsc do niego inna droga, wydeptana i sucha, ale mysmy chodzili zawsze lakami. Mlode, zielone zaby wyskakiwaly nam spod nog przy kazdym kroku, szlismy boso, Marcin wydawal mi sie tam zawsze jakis zwyczajniejszy, bardziej podobny do Tomasza czy Julka. W lesie szukalismy powyginanych korzeni, pokracznych galezi, ktore swoim ksztaltem przypominaly nam ludzi, zwierzeta i przedmioty.
Tego dnia Marcin zapytal mnie nieoczekiwanie:
– Czy Tomasz prosil cie na swoje urodziny?
– Prosil mnie… ale chyba nie pojde.
– Dlaczego?
– Bo ja wiem? Nie mam ochoty po prostu.
Marcin uwaznie ogladal podniesiony przed chwila korzen. Odwracal go na wszystkie strony i usilowal dopatrzec sie w nim czegos.
– Nic mi on nie przypomina! – odrzucil korzen miedzy krzaczki jagod. – Mnie Tomasz rowniez zaprosil.
Jezeli Tomasz chcial mnie zastrzelic tym posunieciem i jezeli Marcin chcial mnie zastrzelic ta wiadomoscia, udalo im sie to na sto procent!
– I co? – spytalam metnie.
– Nic. Spotkalem Tomasza po odprowadzeniu ciebie, no i zaprosil mnie na urodziny. Mowil mi, ze ma przyjechac jakis jego kolega Alfred…
– Adam!
– Moze Adam, nie pamietam! Ma przyjechac, przywiezc magnetofon i niezle podobno tasmy! Mozna by potanczyc! Moze jednak zmienisz zdanie i pojdziesz?- zapytal.
Pomyslalam, ze jezeli zmienie zdanie i pojde, to Marcin bedzie wiedzial, ze robie to dla niego.
– Nie, wiesz, ja nie pojde! – zdecydowalam.
Podniosl z ziemi nastepny okaz.
– Ten jest podobny do kaczki, spojrz! Tu ma szyje i glowe, prawda? A tu nozki… Ja nawet mam ochote pojsc!- odrzucil korzen i siegnal po nastepny.
– Idz i opowiesz mi potem, jak bylo! Dlaczego nie zostawiles tej kaczki?
– Bo byla zbyt podobna do wrony! Dobra, pojde i opowiem ci, jak bylo.
Mialam nadzieje, ze Marcin zacznie mnie w koncu namawiac. Ale w ciagu trzech dni, ktore uplynely do urodzin Tomasza, nie rozmawialismy wiecej na ten temat. Nie mialam juz odwrotu. A jednak stalo sie tak, ze bylam u Tomka. Po prostu dostojny jubilat osobiscie zjawil sie po mnie okolo godziny szostej.
– Juz od godziny ubaw po same uszy, a ciebie nie ma! Prosze ja namowic! – zwrocil sie do mojej mamy. – Czy to jest sens tak siedziec w domu?
– Nie ma sensu – stanela po jego stronie mama. – Namawiam cie, Mada, slyszysz? Tomasz mieszkal niedaleko nas.
– Nie mozna robic z siebie pustelnicy! – tlumaczyl mi po drodze. – Co ci z tego przyjdzie? A poza tym ten twoj poeta-katastrofista tkwi przy butelce i pije!
Stanelam jak wryta.
– Pije?
– No! Wyrwali mi sie z Adamem i przyniesli pol litra. Nie bylo amatorow, wiec ciagna sami. Powinnas go pilnowac!
– Ani on nie potrzebuje nianki, ani ja sie na nianke nie nadaje… Tomasz, przepraszam cie bardzo. Wracam do domu.
– Przeciwnie, Mada, musisz isc. Moze on sie zreflektuje! Nie wie, ze poszedlem po ciebie, a ja… poszedlem glownie dlatego…
– Przeceniasz moje wplywy. Nie mam zadnych! Nie opieralam sie jednak, kiedy Tomasz wzial mnie pod reke i pociagnal w strone furtki. Pokusa, zeby zobaczyc Marcina, zeby zobaczyc go wlasnie teraz, byla zbyt silna.
– Glupio to wszystko wypadlo! Poprosilem go, bo chcialem ci zrobic przyjemnosc, Mada. Tymczasem on przyszedl, a ty nie… nic z tego nie rozumiem!
– Nie bede ci tlumaczyc, dobrze? – serce bilo mi idiotycznie, kiedy zblizalismy sie do drzwi. Tomasz poklepal mnie lekko po ramieniu.
– Nie denerwuj sie tylko…
Marcin zauwazyl nas od razu. Odstawil szklanke, ktora wlasnie podal mu Adam, przesunal sie pomiedzy tanczacymi parami i podszedl do nas.
– W twoje rece! – powiedzial Tomasz i wsunal moja dlon w reke Marcina. – Przywloklem na sile – dorzucil
– nie chciala przyjsc za Boga! – Bylam mu wdzieczna za te lojalnosc.
– Nie przypuszczalem, ze sie wybierzesz… – powiedzial Marcin, kiedy Tomek oddalil sie od nas. Wyczulam w jego glosie oprocz zdziwienia takze i cos z urazy.
– Przykro mi w takim razie, ze zawiodlam twoje nadzieje – odparlam chlodno.
Marcin objal mnie i przez chwile tanczylismy w milczeniu. Coraz podchwytywalam niespokojny wzrok Miski, zaciekawione spojrzenia Marianny, zlosliwe usmieszki Ewy. Chlopcy zachowywali sie normalnie. Przy twiscie, ktorego, jak sie okazalo, Marcin tanczyl po mistrzowsku, nie zalowali mi dopingu. Potem usiedlismy we dwojke przy stoliku, przy ktorym stal Marcin, w chwili kiedy wchodzilam z Tomaszem. Wzielam do reki odstawiona przez niego szklanke, zeby powachac pomaranczowy plyn. Marcin zrozumial to widac inaczej. Gwaltownym ruchem wyrwal mi szklanke z reki.
– Dlaczego? – zbuntowalam sie blyskawicznie.
– Bo nie.
– Dlaczego nie?
– Bo nie. Ja ci nie pozwalam! Rozesmialam sie. Nigdy nie pilam i nie mialam na to najmniejszej ochoty.
– Ty mi nie pozwalasz?
– Jestes tu ze mna!
– Nie jestem tu ani z toba, ani dla ciebie, Marcin!
Dostrzeglam w jego spojrzeniu niepohamowana zlosc. Oddal mi szklanke.
– A jednak w jakis sposob czuje sie za ciebie odpowiedzialny – powiedzial sucho.
– Radzilabym ci odpowiadac w pierwszym rzedzie za samego siebie. Ja nie zgine.
– Ja tez nie zgine, mozesz byc spokojna.
– Totez nie lekam sie wcale – odstawilam szklanke, w ktora wpatrywalam sie uparcie. – To nie jest gest pokory – zaznaczylam – to zaledwie prosta uprzejmosc!
– Nie chodzilo mi o nic wiecej – odparl. – Pokory nie lubie, uprzejmosc cenie. Zatanczysz?
Tomasz nie zatrzymywal nas, kiedy kolo osmej zaczelismy sie zbierac do wyjscia. Szlismy wolno w strone kortow, tam gdzie miedzy drzewami blyskaly swiatla w oknach Bistro. Marcin pogwizdywal, bzyczace chrabaszcze przelatywaly ponad naszymi glowami. Wieczor byl cieply i spokojny.
– Zajdziemy? – spytal Marcin spogladajac w strone cukierni.
– Dobrze.
Zeszlismy na sciezke prowadzaca do wejscia, ale przed samym domem przystanelismy na chwile, zeby skontrolowac stan naszych finansow. Marcin stal tylem do drzwi, wiec ja pierwsza zauwazylam jego matke wychodzaca z Bistro. Uklonilam sie, jak zwykle nie panujac nad tym okropnym dygiem, z ktorego mialam juz pelne prawo zrezygnowac. Matka Marcina spostrzegla to widac, bo odpowiedziala mi na ten uklon rozbawionym usmiechem. W tym samym momencie zauwazyla stojacego obok mnie Marcina. I zaraz – kamienna twarz… ostry wzrok… "Wszystko to jest skierowane przeciwko mnie – pomyslalam – poniewaz Marcin osmiela sie byc ze mna!" On takze zauwazyl ja w tej chwili. Przygryzl warge.
– Nie za pozno to? – spytala.
– Jest dopiero osma… – powiedzial Marcin spokojnie, ale w jego glosie bylo jakies szczegolne napiecie. Zblizyla sie do niego, jakby wiedziona instynktem.
– Piles? – zapytala ostro, zblizajac twarz do twarzy Marcina.
– Wiesz przeciez. Bylismy u Tomasza.
– Pytam sie, czy piles?
– Malo. Minimalnie!
Patrzyla na nas z wyraznym niezdecydowaniem. Delikatnym gestem odsunela mi z czola opadajace kosmyki wlosow.
– A ty, Mada? – zapytala lagodniej, zwracajac sie do mnie po imieniu, czego dotad nie robila.
– Nie, prosze pani. Wcale!
Przerzucila wzrok na Marcina, pozniej na zielony skuter, ktory ktos zostawil przed Bistro. I znow na Marcina.
– Chcialabym, zebys o dziewiatej byl w domu…- powiedziala z naciskiem.
– I bede.
Zabrzmialo to dziwnie twardo. Widac, byla to jedna z tych chwil, w ktorych Marcin staral sie zrozumiec jej wymagania. Pilismy nasza kawe bez slowa. Czesto pijalismy kawe bez slowa, ale tego wieczoru wydalo mi sie to klopotliwe. Zaczelam szukac byle jakiego tematu do rozmowy i jak to zwykle bywa, trafilam niefortunnie. Jakbym zapomniala, ze siedzi obok mnie Marcin, a nie Miska!