Diabelska Alternatywa - Forsyth Frederick (читать книги онлайн бесплатно полностью без .TXT) 📗
Jeden z pasazerow, mniej wiecej posrodku kabiny, wstal nagle z fotela z pistoletem w reku. Przykleknal w przejsciu i trzymajac pistolet oburacz skierowal lufe wprost na stewardese i kryjacego sie za nia porywacza.
– Rzuc to! – krzyknal. – KGB. Rzuc to natychmiast.
– Powiedz im, zeby otworzyli drzwi! – wrzasnal porywacz w ucho stewardesy.
– Nie masz zadnych szans – zawolal uzbrojony agent KGB.
– Jesli nie otworza, zabije dziewczyne – odpowiedzial napastnik. Dziewczyna okazala sie bardzo dzielna. Rzucila sie nagle w tyl, schwycila porywacza za lydke, a gdy stracil rownowage, wyrwala sie z jego uchwytu i zaczela biec w strone tajniaka. Porywacz rzucil sie za nia, minal trzy rzedy pasazerow – i to byl blad. Z fotela przy przejsciu zerwal sie jakis facet i kantem dloni uderzyl porywacza w kark. Ten zwalil sie twarza na podloge. Zanim zdazyl sie poruszyc, jego pogromca schwycil upuszczony rewolwer i wycelowal w porywacza. Chlopak odwrocil sie na podlodze, usiadl, dostrzegl wymierzony wen rewolwer, ukryl twarz w dloniach i zaczal cicho szlochac.
Funkcjonariusz KGB ominal stojaca przed nim stewardese i z bronia gotowa wciaz do strzalu zblizyl sie do niespodziewanego wybawcy.
– Kim pan jest? – zapytal groznie. Zamiast odpowiedzi tamten siegnal do wewnetrznej kieszeni marynarki, wyjal stamtad jakis dokument i zamigotal nim przed oczami agenta. Tajniak latwo rozpoznal legitymacje KGB.
– Nie jestescie ze Lwowa – zauwazyl.
– Z Tarnopola. Jade na urlop do rodziny w Minsku, wiec nie mam ze soba broni. Ale mam dobra prawa – wyszczerzyl sie w falszywym usmiechu.
Agent ze Lwowa skinal glowa.
– Dziekuje za pomoc, towarzyszu. Miejcie tego drania na oku – powiedzial i ruszyl w strone telefonu wiszacego przy kabinie pilota. Przez chwile z ozywieniem relacjonowal, co wydarzylo sie w kabinie pasazerskiej, i zazadal obstawy policyjnej w Minsku.
– Czy mozemy tam do was zajrzec? – spytal glos w sluchawce.
– Oczywiscie. Juz nie jest grozny.
Szczeknal zamek, drzwi uchylily sie i ukazala sie w nich glowa mechanika pokladowego, z wyrazem lekkiego przestrachu i niepohamowanej ciekawosci na twarzy. I wtedy agent z Tarnopola zachowal sie bardzo dziwnie. Opuscil czlowieka siedzacego na podlodze, kolba rewolweru walnal w potylice swego kolege z KGB, odsunal go na bok i wcisnal stope w otwarte drzwi, zanim mechanik zdazyl je zatrzasnac.
Sekunde pozniej byl juz w przedziale pilotow, pchajac przed soba poslusznego mechanika. Tymczasem chlopak z podlogi zerwal sie, chwycil pistolet straznika samolotu – typowy Tokariew 9 mm, uzywany w KGB – przeskoczyl prog stalowych drzwi i zatrzasnal je za soba. Zamek zablokowal sie automatycznie.
Dwie minuty pozniej, pod lufami pistoletow Lwa Miszkina i Dawida Lazariewa, piloci skierowali samolot na zachod, w strone Warszawy i Berlina. Berlin byl najdalszym lotniskiem, jakie mozna bylo osiagnac z tym zapasem paliwa. Siedzacy za sterem kapitan Rudenko byl blady z wscieklosci; tymczasem drugi pilot, Watutin, opieszale odpowiadal na goraczkowe pytania z wiezy kontrolnej w Minsku, dotyczace tej naglej zmiany kursu.
Zanim odrzutowiec przekroczyl granice Polski, wieza kontrolna i kontaktujace sie z nia na tej samej fali cztery inne samoloty wiedzialy juz, ze Tupolew jest w rekach porywaczy. Kiedy przecinal strefe kontroli lotniska warszawskiego, dowiedziala sie o tym rowniez Moskwa. Jakies 150 kilometrow na zachod od Warszawy z prawej strony samolotu pojawila sie radziecka (choc stacjonujaca w Polsce) eskadra zlozona z szesciu mysliwcow MIG-23 i otoczyla Tupolewa. Dowodca eskadry meldowal cos pospiesznie przez laryngofon wbudowany w jego kask.
Alarmujaca wiadomosc szybko dotarla do marszalka Kierenskiego; w jego gabinecie w Ministerstwie Obrony przy ulicy Frunzego zadzwonil telefon laczacy bezposrednio ze sztabem generalnym sil powietrznych.
– Gdzie? – warknal Kierenski.
– Teraz jest nad Poznaniem – brzmiala odpowiedz. – Najwyzej piecdziesiat minut lotu do Berlina.
Marszalek zastanowil sie gleboko. To wlasnie mogl byc skandal, jakiego potrzebowal Wiszniajew. Kierenski nie mial zadnych watpliwosci, co nalezalo normalnie zrobic. Tupolew winien byc zestrzelony, wraz z zaloga i wszystkimi pasazerami. Potem pusciloby sie w swiat wiadomosc, ze porywacze strzelali na pokladzie i trafili w glowny zbiornik paliwa. W ciagu ostatnich dziesieciu lat postapiono tak juz dwukrotnie.
Wydal rozkazy. Piec minut pozniej sluchal ich dowodca eskadry migow, zawieszony w powietrzu zaledwie sto metrow od samolotu pasazerskiego.
– Wedlug rozkazu, towarzyszu pulkowniku – zakonczyl rozmowe z dowodca swojej bazy. Po dalszych dwudziestu minutach Tupolew przelecial nad Odra i zaczai schodzic do ladowania w Berlinie. Migi wykonaly efektowny zwrot i pomknely po niebie w strone swojego lotniska.
– Musze zawiadomic Berlin o naszym przylocie! – krzyknal kapitan Rudenko przez ramie do Miszkina. – Jesli jest jakis samolot na pasie startowym, skonczymy wszyscy w wielkiej kuli ognia.
Miszkin popatrzyl przez okienka kabiny na postrzepione krawedzie olowianych, zimowych chmur. Nigdy przedtem nie lecial samolotem, ale to, co powiedzial kapitan, wydawalo mu sie rozsadne.
– Dobrze, wlaczcie radio i zawiadomcie Tempelhof, ze ladujemy. Tylko tyle, zadnych dodatkowych rozmow, zrozumiano?
Kapitan Rudenko zagral swoja ostatnia karte. Pochylil sie nad pulpitem, nastroil nadajnik na wlasciwa fale i zaczai mowic.
– Tempelhof West Berlin. Tempelhof West Berlin. This is Aeroflot flight three five one…
Mowil po angielsku, miedzynarodowym jezykiem kontroli ruchu lotniczego. Miszkin i Lazariew prawie nie znali angielskiego, jesli nie liczyc tego, czego nauczyli sie sluchajac ukrainskich rozglosni z Zachodu. Miszkin tracil Rudenke lufa pistoletu w kark.
– Tylko bez numerow – powiedzial po ukrainsku.
W wiezy kontrolnej wschodnioberlinskiego lotniska Schonefeld dwaj operatorzy patrzyli na siebie w oslupieniu. Ktos wzywal ich na ich wlasnej czestotliwosci, ale zwracal sie do nich per “Tempelhof”. Zadna zaloga Aeroftotu nie odwazylaby sie ladowac na Tempelhof nie tylko dlatego, ze juz od dziesieciu lat nie byl to port lotniczy Berlina Zachodniego; odkad role te przejelo lotnisko Tegel, Tempelhof stalo sie baza amerykanskich sil powietrznych. Jeden z operatorow pojal wreszcie, co sie stalo, i chwycil mikrofon.
– Tempelhof to Aeroflot 351, you are clear to land. Straight run in! – zgodzil sie na natychmiastowe ladowanie.
W samolocie kapitan Rudenko przelknal z trudem sline i przeszedl do rutynowych czynnosci: otworzyl hamulce aerodynamiczne i opuscil podwozie. Tupolew opadal szybko ku centralnemu portowi lotniczemu komunistycznych Niemiec. Na wysokosci trzystu metrow wyszli z chmur i zobaczyli przed soba swiatla lotniska. Miszkin patrzyl nieufnie przez mokry plexiglas. Slyszal co nieco o Berlinie Zachodnim – o jego jaskrawych neonach, o ulicach zatloczonych pojazdami, o tlumie przechodniow na Kurfurstendam i o porcie lotniczym Tempelhof polozonym w samym srodku tego wszystkiego. A to lotnisko znajdowalo sie najwyrazniej w szczerym polu.
– Kiwaja nas – krzyknal do Lazariewa – to nie jest Zachod. Przystawil ponownie pistolet do karku kapitana Rudenki.
– W gore! – ryczal. – W gore, bo zastrzele!
Ukrainski kapitan ani drgnal; z zacisnietymi zebami pokonywal ostatnie sto metrow dzielace ich od plyty lotniska. Miszkin przechylil sie ponad jego ramieniem i probowal dosiegnac steru. Dwa donosne odglosy rozlegly sie niemal jednoczesnie; niepodobna stwierdzic, ktory nastapil pierwszy. Miszkin obstawal potem przy wersji, ze to gwaltowne uderzenie kol o asfalt spowodowalo wystrzal pistoletu; natomiast Watutin, drugi pilot, utrzymywal, ze Miszkin strzelil wczesniej. Wszystko to jednak dzialo sie zbyt szybko, bysmy zdolali kiedykolwiek ustalic, jak bylo naprawde.
Pocisk wyrwal wielka dziure w karku kapitana Rudenki i natychmiast pozbawil go zycia. Blekitny dym wypelnil kabine pilota. Watutin pociagnal ster do siebie, krzyczac jednoczesnie na mechanika, zeby zwiekszyl moc. Silniki odrzutowca zawyly glosniej, nie na tyle jednak, by zagluszyc krzyk przerazenia pasazerow. Tupolew, ktory wydawal sie teraz pilotowi ciezki jak z olowiu, jeszcze dwa razy uderzyl oponami o asfalt, zanim z trudem, chwiejac sie i wibrujac, znow oderwal sie od ziemi. Watutin trzymal dziob maszyny wysoko, modlac sie wciaz o jakis cudowny przyrost mocy. Pod brzuchem samolotu rozmazywaly sie w pedzie niskie zabudowania wschodnioberlinskiego przedmiescia. Tak przeskoczyli slawny Mur, a takze przed lotniskiem Tempelhof niemal otarli sie o dachy domow.
Blady z emocji mlody pilot, czujac w dodatku lufe rewolweru Lazariewa na karku, walnal poteznie oponami o glowny pas startowy. Miszkin podtrzymywal broczace krwia cialo kapitana Rudenki, zeby nie upadlo na ster i nie zablokowalo go. Hamujac Tupolew przejechal jakies trzy czwarte pasa i znieruchomial. Wszystkie kola byly jeszcze cale.
Tu jednak okazal swoja patriotyczna zarliwosc sierzant sztabowy Leroy Coker. Kulil sie wlasnie z zimna za kierownica jeepa zandarmerii lotniczej Stanow Zjednoczonych, szczelnie owijajac sobie twarz futrzanym kapturem skafandra i oddajac sie tesknym marzeniom o cieple ojczystej Alabamy. Ale pamietal, ze pelni sluzbe wartownicza, i traktowal to bardzo powaznie. Kiedy ladujacy Tupolew wychylil sie spoza budynkow na skraju lotniska, sierzant wycedzil przez zeby: “Co za cholera…?” i wyprostowal sie, jakby kij polknal. Nigdy nie byl w Rosji ani w ogole na Wschodzie, ale z upodobaniem czytal wszystko na ten temat. Moze niewiele slyszal o zimnej wojnie, ale dobrze wiedzial, ze komunisci moga zaatakowac w kazdej chwili – jesli ludzie tacy jak on, Leroy Coker, nie okaza czujnosci. Okazywal wiec najwyzsza czujnosc, ilekroc widzial czerwona gwiazde albo sierp i mlot. Kiedy samolot sie w koncu zatrzymal, Coker zdjal z ramienia karabinek, zlozyl sie i krotka seria rozwalil opony przedniego podwozia.
Miszkin i Lazariew poddali sie trzy godziny pozniej. Ich plan przewidywal uwolnienie pasazerow, zatrzymanie zalogi, wziecie na poklad trzech zachodnioberlinskich notabli i lot najprostsza droga do Tel Awiwu. Ale pokrzyzowala te plany koniecznosc wymiany przednich kol w Tu-134; Rosjanie na pewno by ich nie dostarczyli. A kiedy dowodca bazy US Air Force dowiedzial sie o smierci Rudenki, odmowil takze porywaczom wlasnego samolotu. Strzelcy wyborowi otoczyli Tupolewa; dwaj porywacze nie mieli juz szans, nawet pod grozba uzycia broni, przeprowadzic swoich zakladnikow do innej maszyny. Snajperzy poradziliby sobie z nimi. Po trwajacych godzine negocjacjach z dowodca bazy opuscili wiec samolot z rekami nad glowa.