Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
Wilczur opuscil glowe i odpowiedzial glucho:
— Porzucila...
Oczy Obiedzinskiego blysnely wsciekloscia.
— No wiec i co! — trzasnal. — Wiec coz to jest?!
— Co to jest? — Wilczur chwycil go za reke. — Co to jest?... To jest wszystko. Wszystko!
W jego glosie musialo byc cos, co starczylo za najmocniejszy argument, gdyz Obiedzinski uspokoil sie od razu, skulil sie i zamilkl. Dopiero po kilku minutach zaczal mowic cicho jakims narzekajacym tonem.
— Podle jest zycie, a ja mam pecha. Brzydze sie wszelkimi sentymentami, to wlasnie los musi wiecznie rozrzucac na mojej drodze rozne ofiary sentymentow. Diabli nadali... Nie ulega watpliwosci, ze to rzecz wzgledna. Jednego maczuga z nog nie zwali, drugi posliznie sie na pestce od wisni i leb sobie roztrzaska. Nie ma zadnej miary, zadnego kryterium. Pij, bracie.
Wodka to dobra rzecz. Sapristi!
Nalal szklanki.
— Pij — powtorzyl, wciskajac szklanke w palce Wilczura. — Hej, Drozdzyk, daj nastepna!
Gospodarz zwlokl sie ze swego legowiska w alkowie i przyniosl butelke, po czym zgasil swiatlo. Nie bylo juz potrzebne. Przez okno z brudnego podworza zagladal pochmurny i dzdzysty, ale juz zupelny dzien. Towarzystwo z kata, porzuciwszy chrapiacego kompana, wysypalo sie na ulice.
Obiedzinski oparl sie na lokciach i w pijackim zamysleniu mowil:
— Tak to jest z kobietami... Jedna przyssie sie do ciebie i wszystkie soki wyciagnie, inna obedrze cie z tego, co masz, trzecia oszuka na kazdym kroku, albo i taka bedzie, co cie wciagnie w szarzyzne, w powszednie bloto... Pranie, sprzatanie, pieluchy i takie rzeczy. Ot i zycie... Ale to nieprawda, to wszystko od mezczyzny zalezy. Jaki jest! Po jednym splynie gladko, drugi jak postrzelony kot zakreci sie, zapiszczy i zdycha, a taki jak ty, amigo?... Twardy musisz byc. Jak wielkie drzewo. Gdyby cie z kory obluskano, poroslbys nowa, gdyby ci galezie obcieto, wyroslyby nowe... Ale ot, wyrwalo cie z korzeniami z gruntu... Rzucilo cie na pustynie...
Wilczur pochylil sie ku niemu i wybelkotal:
— Z korzeniami... to prawda...
— A widzisz. I sila nie pomoze, gdy oparcia nie ma. Grunt rozmiekl, rozplynal sie, przestal istniec. Juz Archimedes powiedzial... Co to on powiedzial... Zreszta pies z nim tancowal... Aha!... O czym mowilem? Ze korzenie! Najsilniejsze korzenie nic nie pomoga, jezeli nie maja czego trzymac sie. O!... Pieskie niebieskie... takie zycie...
Jezyk mu sie platal coraz bardziej. Wreszcie kiwnal sie, wsparl sie o sciane i zasnal. Wilczur resztkami przytomnosci powtarzal w mysli:
— Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Jak drzewo wyrwane z korzeniami... Nie spal zapewne dlugo, gdyz obudzony bezceremonialnymi szturchancami, z trudnoscia otworzyl oczy i zatoczyl sie. Alkohol nie zdazyl wyparowac. Na stole znowu stala wodka, a procz nocnego towarzysza bylo jeszcze trzech nieznajomych. Profesor Wilczur z trudem uswiadomil sobie, gdzie sie znajduje, i naglym ostrym bolem odezwalo sie w nim wspomnienie Beaty. Zerwal sie i przewracajac po drodze krzesla, skierowal sie do drzwi.
— Hej, panie szanowny! — krzyknal za nim gospodarz.
— Co?
— A placic to nie laska?... Rachunek czterdziesci szesc zlotych. Wilczur machinalnie wydobyl z kieszeni portfel i podal mu banknot.
— Ale forsy! Fiu, fiu — zagwizdal cicho jeden z kompanow.
— Stul morde — warknal drugi.
— Drozdzyk! — zawolal trzeci. — Co strugasz frajera! Oddaj gosciowi reszte! Widzisz go! Gospodarz spojrzal nan nienawistnie, odliczyl pieniadze i podal Wilczurowi.
— A ty, lobuzie — mruknal — pilnuj swego.
Wilczur nie zwrocil na to najmniejsze uwagi i wyszedl na ulice. Padal gesty, mokry snieg, lecz jezdnia i chodniki pozostaly czarne, gdyz natychmiast tajal. Srodkiem jezdni ciagnely wozy naladowane weglem.
— Porzucila mnie... porzucila... — powtarzal Wilczur. Szedl przed siebie, zataczajac sie. — Jak drzewo wyrwane z korzeniami...
— Szanowny pan na Grochow? — uslyszal obok siebie czyjs glos. — To moze lepiej obejsc Rawska. Bloto mniejsze. Poznal jednego z kompanow.
— Wszystko mi jedno. — Machnal reka.
— To i dobrze. Po drodze mi. Pojdziem razem. Zawsze weselej. A pana podobniez zmartwienie spotkalo? Wilczur nie odpowiedzial.
— Wiadomo, rzecz ludzka. A ja panu powiem, ze na zmartwienie to jeden jest tylko sposob: zalac cholere na glanc. Wiadomo, nie w takiej norze jak u tego Drozdzyka, ktoren kanciarz jest i wedline ze strychninami gosciom daje. Ale tu niedaleko na Rawskiej ulicy jest porzadna knajpa jak sie patrzy. I zabawic sie mozna, kielnerki gosciom obsluguja. A cena ta sama.
Szli znowu w milczeniu. Towarzysz, znacznie nizszy i szczuplejszy od Wilczura, wzial go pod reke i raz po raz zadzieral glowe, by spojrzec nan spod daszka swojej cyklistowki. Mineli kilka przecznic, gdy pociagnal go w bok.
— No, to wstapiem, czy jak?... Najlepiej zalac. To juz tutaj. Na jednego.
— Dobrze — zgodzil sie .Wilczur i weszli do knajpki.
Pierwszy lyk wodki nie przyniosl ulgi. Przeciwnie, jakby otrzezwil zamglony umysl, nastepne jednak kolejki zrobily swoje.
W sasiedniej izbie chrapliwie gral orkiestron. Zapalono swiatla. Po jakims czasie przylaczyli sie do nich jeszcze dwaj mezczyzni, z wygladu robotnicy. Tlusta, mocno wymalowana kelnerka przysiadla sie rowniez. Pili juz trzecia butelke, gdy nagle z bocznego pokoiku rozlegl sie glosny smiech kobiecy.
Profesor Wilczur zerwal sie na rowne nogi. Krew uderzyla mu do glowy, przez sekunde stal nieruchomy. Bylby przysiagl, ze poznal glos Beaty. Gwaltownym ruchem odepchnal zagradzajacego mu droge kompana i jednym skokiem znalazl sie we drzwiach.
Dwie gazowe lampy jasno oswietlaly nieduzy pokoj. Przy stoliku siedzial brzuchaty, krepy czlowiek i jakas piegowata dziewczyna w zielonym kapeluszu.
Z wolna zawrocil, ciezko opadl na krzeslo i wybuchnal lkaniem.
— Nalej mu jeszcze — mruknal czlowiek w cyklistowce — ma leb do wody. Potrzasnal Wilczura za ramie.
— Pij, bracie! Co tam!
Gdy o jedenastej knajpe zamykano, towarzysze musieli podtrzymac Wilczura, gdyz nie mogl juz isc o wlasnych silach. I tak, zataczajac sie swoim wielkim cialem, chwial nimi na wszystkie strony. Sapali z wysilku. Na szczescie nie mieli dalekiej drogi. Za rogiem, w ciemnej pustej uliczce, czekala dorozka z nastawiona buda. Bez slowa wladowali Wilczura do srodka i wcisneli sie z nim. Dorozkarz zacial konia.
Po kilkunastu minutach domy przerzedzily sie. Po obu stronach tu i owdzie miedzy parkanami blyskalo swiatelko naftowej lampy. Wreszcie i te znikly. Natomiast w nozdrza uderzyl cuchnacy odor wielkich zwalisk smieci. Dorozka skrecila w bok, ustalo od razu klaskanie kopyt konskich. Na miekkiej, gruntowej drodze nie bylo ich slychac. Dojechali do pierwszej glinianki.
— Stoj, najlepiej tu — odezwal sie cichy glos. Nasluchiwali przez chwile. Z daleka jednostajnym glosem huczalo miasto. Tu dokola panowala zupelna cisza.
— Wylewaj go — rozlegla sie krotka komenda.
Trzy pary rak wczepily sie w bezwladne cialo. Po chwili zawartosc kieszeni zostala wyjeta. Bez trudu zdjeli tez palto, marynarke i kamizelke. Nagle, widocznie pod wplywem zimna, Wilczur oprzytomnial i zawolal:
— Co to, co robicie?...
Jednoczesnie usilowal poderwac sie z ziemi. W chwili jednak, gdy juz stal na nogach, otrzymal straszny cios w tyl glowy. Bez jeku zwalil sie niczym kloda. Poniewaz zas padajac zatoczyl sie az na brzeg wielkiego dolu, do ktorego zsypywano smieci, cialo po pochylosci zsunelo sie na dno.
— Cholera! — zaklal jeden — nie mogles przytrzymac?
— A po co?
— Durny szczeniak! Po co? Zlaz teraz do glinianki po buty i portki.
— Sam zlaz, kiedys taki chytry.
— Co ty powiesz?! — Pierwszy zblizyl sie don groznie. Zanosilo sie na rozprawe, gdy ozwal sie flegmatyczny glos dorozkarza, ktory dotychczas w milczeniu palil papierosa.
— A ja mowie: jadziem. Chcecie, zeby nas tu nakryli?...