Znachor - Dolega-Mostowicz Tadeusz (читать книги онлайн полные версии TXT) 📗
— Kochanie moje — mowil Leszek — skonczyly sie juz nasze przykrosci. Za miesiac bierzemy slub. Wyobrazam sobie mine poczciwego proboszcza, gdy zjawimy sie, by dac na zapowiedzi! No, jego mine i innych! Bedzie sensacja!
Zatarl rece i zdziwil sie spojrzawszy na Marysie:
— Jestes czyms zmartwiona?
— Bo widzisz — westchnela — dla mnie to wszystko nie bedzie rzecza przyjemna. Latwo mozesz sobie wyobrazic, co ludzie powiedza.
— Coz moga powiedziec?
— Ano ze wychodze za ciebie dla kariery... dla pieniedzy, dla stanowiska, ze robie dobry interes, ze udalo mi sie zlapac takiego meza... Leszek poczerwienial.
— To sa glupstwa! Jak mozesz cos podobnego przypuszczac?
— Sam wiesz doskonale, ze tak beda mowic.
— Wiec im odpowiem — wybuchnal — ze sa balwanami. Wlasna nedzna miarka chca mierzyc wszystko. Ale wara od ciebie! Wara! Nie boj sie, potrafie obronic swoja zone. Przed samym diablem! Jezeli w ogole takie brzydkie slowo jak interes moze tu wchodzic w gre, to tylko ja robie dobry interes zeniac sie z toba. Tak, tylko ja, bo bez ciebie nie moglbym zyc. I nie chcialbym. A ty wyszlabys za mnie, chocbym grosza nie mial, nazywal sie Pipcikowski i byl zwyklym robotnikiem. Gotow jestem na to przysiac!
Marysia przytulila sie don.
— I nie popelnilbys krzywoprzysiestwa. Na pewno wolalabym, bys byl biedny.
— Alez ja jestem, kochanie, biedny. Nie mam nic. Wszystko nalezy do moich rodzicow i zalezne jest od ich fantazji. Ja mam tylko posade w Ludwikowie. Pensje i niewielki apartamencik. To wszystko. Wiec widzisz, ze nie robisz zadnej kariery. Najwiekszym moim skarbem bedziesz ty... Skarbem, ktorego nikomu nie oddam...
Wpatrywal sie z zachwytem w jej pochylona glowe, w zlotawe blyski slonca na gladko przyczesanych wlosach, w subtelny profil.
— Nawet nie wiesz — mowil — jaka ty jestes piekna. Przecie widzialem tysiace kobiet. Tysiace. Widzialem te renomowane pieknosci, za ktorymi swiat szaleje, rozne gwiazdy filmowe i inne. Zadna z nich nie moglaby rownac sie z toba. A juz na pewno zadna nie ma takiego wdzieku. Ty nie wiesz, ze kazdy twoj ruch, kazdy usmiech, kazde spojrzenie to dzielo sztuki. W tych parszywych Radoliszkach tez umieli poznac sie na tobie! Ale zobaczysz, kiedy wprowadze cie w wielki swiat! Wszyscy glowy potraca! Mowie ci! Najslawniejsi malarze beda dobijac sie o portretowanie ciebie. Pisma ilustrowane beda podawac twoje fotografie...
— O Boze! — zasmiala sie. — Jak ty strasznie przesadzasz!
— Nic nie przesadzam! Zobaczysz sama. A ja bede chodzil dumny jak krol. Wiem, ze to proznosc, ale bodaj kazdy mezczyzna ma te wade. Cieszy go i napelnia pycha to, ze ma kobiete, ktorej mu wszyscy zazdroszcza.
Marysia potrzasnela glowa.
— Jezeli nawet znalezliby sie tacy, co dopatrzyliby sie we mnie jakiejs urody, to i tak do zazdrosci byloby jeszcze malo. Strach znow ogarnia na mysl, jak ja bede kompromitowala sie swoim brakiem form towarzyskich, swoim nieobyciem i glupota.
— Maryska!
— No tak. Myslisz, ze twoi znajomi zapomna mi to, ze bylam panienka sklepowa u pani Szkopkowej? Bede caly czas jak na cenzurowanym. Bo i rzeczywiscie jestem zwyklym kopciuszkiem, prowincjonalna gaska. Nie potrafie wsrod twoich ruszac sie, nie potrafie z nimi mowic. Przecie moje wyksztalcenie jest prawic zadne. Wprawdzie mamusia miala zamiar przygotowac mnie do matury, ale jak wiesz, matury nie mam. Zenisz sie z — prostaczka.
W jej glosie brzmial smutek. Leszek lagodnie wzial ja za reke i zapytal:
— Powiedz, Marysienko, czy uwazasz mnie za bezkrytycznego i naiwnego glupca?
— Ale coz znowu! — zaprotestowala.
— Czy sadzisz, ze swoimi wymaganiami i poziomem kryteriow stoje znacznie nizej od moich krewnych i znajomych?... Bo z tego, co mowisz, moze tak wygladac. Ja, ostateczny glupiec, biore ciebie za zone, dopatrujac sie w tobie zalet, ktorych nie masz, a dopiero oni obejrzawszy cie odkryja, ze sie mylilem.
— Nie, Leszku — zaprzeczyla pojednawczo. — Ty patrzysz na moje braki poblazliwie, bo mnie kochasz.
— Wiec i oni cie pokochaja.
— Daj to, Boze.
— A twoje braki sa w ogole urojeniem. Zyczylbym wszystkim pannom, by wygladaly tak rasowo jak ty, by mialy tyle wrodzonej inteligencji i tyle delikatnosci uczuc. Jezeli zas chodzi o obycie, o kulture towarzyska, jestem przekonany, ze przyswoisz ja sobie bez najmniejszego trudu, ksztalcic sie zas bedziesz mogla, ile ci sie podoba. Byle nie za wiele, bo nie chcialbym miec zony o wiele madrzejszej ode mnie.
— Tego nie obawiaj sie — zasmiala sie.
— A wlasnie tego boje sie najbardziej. — Zrobil powazna mine. — Czy ty wiesz, kiedy przekonalem sie, ze moja Marysienka jest madraskiem?
— Nie wiem.
— Wtedy gdy o wszystkich miasteczkowych awanturach nie powiedziala mi ani slowa. Przecie moglem podejrzewac, ze ow Sobek, ktory stanal w twojej obronie, mial do tego jakies prawa. Ale ty pomyslalas slusznie: Nie bede sie przed Leszkiem tlumaczyc, bo jezeli zdobyl sie na takie ohydne podejrzenia, to niewart jest nawet wyjasnien.
Marysia nie przypominala sobie, by wowczas tak rozumowala, lecz nie zaprzeczyla.
— Nie chcialam tylko wciagac cie w te przykre sprawy — powiedziala.
— To znowuz zle. Kogoz masz miec za obronce, jezeli nie mnie? Zamyslil sie i dodal:
— Swoja droga musze jednak ktoregos dnia wstapic na poczte i uscisnac reke temu Sobkowi. To bezczelnosc wprawdzie, ze osmiela sie on cie kochac, ale postapil jak uczciwy mezczyzna.
Slonce znizylo sie juz znacznie. Zwykle o tej porze zabierali sie do powrotu, dzis jednak mieli jeszcze wiele rzeczy do omowienia. Ulozyli, ze Marysia nazajutrz zakomunikuje pani Szkopkowej o swoich zareczynach i o tym, ze juz dluzej nie bedzie u niej pracowac w sklepie.
— Powiedz tez jej — zaproponowal Leszek — ze jezeli uwaza sie za poszkodowana, zwrocisz jej koszty, jakie sobie policzy.
— Ty jej nie znasz — odpowiedziala Marysia. — Nie policzy zadnych kosztow, bo przecie wyrownalam je swoja, praca. Obrazilaby sie smiertelnie na sama wzmianke o tym. To bardzo zacna kobieta. Boje sie czegos innego: ze nie uwierzy w te zareczyny.
— Wiec przecie przyjade, przypuszczam, okolo poludnia i uslyszy to ode mnie. W kazdym razie miej rzeczy spakowane.
— Leszku, kochany moj, czym ja sobie zasluzylam, ze jestem taka szczesliwa!
Objal ja i z najwieksza serdecznoscia przytulil. Napelnialo go niewymowna radoscia to, ze dla tej dziewczyny, dla tej cudownej dziewczyny nie majacej na swiecie nikogo bliskiego jest wszystkim i bedzie wszystkim. I dziwil sie samemu sobie jednoczesnie. Tyle przecie razy trzymal w ramionach rozne kobiety i nigdy nie czul nic poza pozadaniem. Dlaczego w stosunku do tej jedynej, ktorej niewatpliwie pragnal bardziej niz czegokolwiek na kuli ziemskiej, nawet pozadanie bylo w nim inne, przesycone niezmienna miloscia i niemal religijnym pietyzmem. Kiedys podczas pierwszych miesiecy znajomosci z Marysia i na nia patrzyl tak jak na wszystkie. Gdyby wowczas znalazla sie tak sam na sam z nim... Nic nie zatrzymaloby go zapewne przed popelnieniem okropnego bledu.
— Dzieki Bogu, ze tak sie nie stalo — myslal.
Chodzili jeszcze dlugo po lesie i juz bylo prawie ciemno, gdy zdecydowali sie wracac. Przez kawalek lasu, gdzie bylo sporo wykrotow i korzeni, jechali wolniutko. Zreszta nie bylo zadnej obawy. Leszek znal droge jak swoja kieszen, znal na niej kazda koleine, kazdy kamien, kazdy zakret. Trafilby do traktu bodaj po ciemku, a przy swietle mocnego reflektora mogli bezpiecznie jechac dobrym gazem.
Tak przynajmniej mysleli.
W tejze chwili, gdy motocykl wypadl z lasu, a jego donosny garg napelnil halasem spiaca rownine az do traktu, na jednym z zakretow bocznej drogi ukazal sie cien mezczyzny.
Zenon eks — kleryk dlugo tu czekal. Przespal w rowie kilka godzin i bal sie nawet, czy podczas jego snu motocykl nie przemknal z powrotem do traktu. Na szczescie niepokoj ten okazal sie bezpodstawny. Od boru wickunskiego zblizal sie warkot maszyny, czasami z wyzszych punktow drogi daleko po ciemnych zaroslach blysnal promien jaskrawej zieleni pod dotknieciem reflektora.