Diabelska Maskarada - Hemerling Marek (версия книг .TXT) 📗
33.
Tom Edgins nie mial pojecia o istnieniu nieprzekraczalnej bariery, ktora otaczala Gelwone wraz ze Stacja od momentu wprowadzenia Procedury Obszaru Zamknietego. Nie wiedzial wiec, ze dokonal rzeczy niemozliwej. Po prostu wystartowal z powierzchni planety i przebiwszy warstwe siapiacych deszczem chmur, trafil miedzy cztery szturmowce. Powitaly go salwa pokladowych plazmerow. Przyjemniaczki.
– Igracie z ogniem, dzieci – myslal kluczac miedzy zlotymi smugami zniszczenia. Nie bal sie. Mial pewnosc, ze z ich strony nie zagraza mu zadne niebezpieczenstwo. Mogl unicestwic przesladowcow drobnym odpryskiem mysli, ale nie zrobil tego, mimo gwaltownego nasilenia zawodzacych dzwiekow. Az mu leb pekal.
Pokonal ten obcy impuls – umial juz przeciwstawiac sie woli swoich animatorow. A gdy odskoczyl na bezpieczna odleglosc, wlaczyl aparature transforacyjna.
– Parametry celu – przez chwile palce Edginsa spoczywaly nieruchomo na kolpaku programatora. – Wszystko jedno, byle dalej…
Zdecydowal sie na „slepy skok”. Rozwiazanie rownie dobre jak kazde inne. I tak musi uciec z tego swiata i stworzyc gdzies indziej swoj wlasny – taki, w ktorym da sie jakos zyc. Tutaj nie znajdzie juz dla siebie miejsca. Chocby pekl. A wiec – naprzod!
– Swoj wlasny swiat – mruknal ukladajac sie wygodnie w lozysku spoczynkowym. – Pojecia nie mam, jak to bedzie – wygladalo.
Perspektywa zabawna, miejscami nawet interesujaca. Wlasny swiat… A moze to wcale nie jest tak, jak mysli? Moze te bezsensowne schody klamaly, chcac sie go tylko pozbyc. Zamiast sielankowego raju – smierc.
– Smierc! – nie mogl powstrzymac gwaltownego smiechu. – Na dobra sprawe jestem martwy od samego poczatku tej wariackiej historii. Ktoz to zreszta moze wiedziec na pewno?
Licznik transforatora dobijal do zera. Edgins wyciagnal z kieszeni skafandra pierscien i jeszcze raz go sobie obejrzal.
– Calkiem ladny drobiazg – stwierdzil w duchu, wsuwajac podarunek Ubira na serdeczny palec prawej reki. Pasowal, jakby byl robiony na miare. Odruchowe spojrzenie na wnetrze lewej dloni – czyste, bez sladu niewolniczych kregow. Wiec to jednak prawda…
Przeskok. Tom poczul, jak przez jego cialo przelatuje ledwie zauwazalna fala ciepla. Zaraz potem osrodek rownowagi zasygnalizowal utrate orientacji przestrzennej i to bylo wszystko. Kurtyna zacisnietych powiek uchylila sie – tyle tylko, by wzrok mogl dotrzec do pulpitow sterowniczych.
– Juz?
Na ekranach dalekie gwiazdy – ani sladu Gelwony z jej niszczycielska eskorta. I drugie pytanie: – Gdzie jestem? – I strach, ze to z czym wiazal tyle nadziei, okaze sie totalna bzdura.
– Przeciez nie zadam wiele – myslal z trwoga. – Chce miec tylko wlasny kat, cos takiego, co pozwoli mi normalnie zyc…
I nagle ekrany zakryla lepka mgla.
– A dalej? – w zdenerwowaniu dygotaly mu rece, serce kolatalo wysilonym rytmem. – Powinienem chyba cos zrobic, tylko co? – bal sie o czymkolwiek pomyslec, ale wiedzial, ze jego podswiadomosc nie proznuje, kreujac za mglistym calunem swiat, w ktorym przyjdzie mu zyc do samego konca.
– Jezeli w ogole okaze sie to mozliwe – mruknal. – Projekcje lekow, niepokojow, nadziei. O Nieba, co z tego wyniknie?!
Jakby w odpowiedzi na jego pytanie lepka zaslona uniosla sie nieco, odslaniajac fragment piaszczystego terenu. Zwlekal z wyjsciem, choc wiedzial, ze predzej czy pozniej bedzie musial to zrobic. Wreszcie zewnetrzna klapa ustapila, pchnieta desperackim gestem ramienia. Edgins napelnil pluca powietrzem, wiatr cisnal mu w oczy garsc piachu.
– Pustynia? – zdziwil sie Tom schodzac po metalowym trapie. – Niemozliwe, zeby to bylo moim podswiadomym marzeniem – stal, nie bardzo wiedzac, w ktora strone powinien teraz pojsc. – To przeciez nie powinno miec najmniejszego znaczenia. Tak mi sie przynajmniej wydaje.
Mgla rzedla, odslaniajac coraz wiekszy obszar – kilkusetmetrowy krag piaszczystego terenu. Liczne garby ruchomych wydm upodabnialy krajobraz do powierzchni leniwego oceanu.
– Dlaczego wlasnie tak? – zastanawial sie Edgins brnac po kostki w pustynnym pyle. – Czysta paranoja albo kolejne oszustwo. Powinienem zastac tu cos przyzwoitszego – nie potrafil wyjasnic co, w ogole niewiele potrafil powiedziec. Szedl zamaszystym krokiem, skupiajac cala uwage na pokonywaniu odleglosci. Nie zauwazyl, ze mgla ustapila juz zupelnie, a kiedy podniosl wzrok, zobaczyl osiedle parterowych modulowcow, skupionych obok siebie, brzydkich i nie pasujacych do otoczenia.
– Dzieki ci skladam, Gwiazdo Promienna – wyszeptal ochryple i, biegnac juz, wpadl na utwardzony trakt prowadzacy do osady.
– Tam, za tym kanciastym obeliskiem, powinien wisiec szyld starego Nicolsa – myslal z niepokojem. – A dalej centrum radiestezyjne i knajpa… – z kazdym kolejnym krokiem odkrywal nowe szczegoly i cieszyl sie jak dziecko, gdy trafial na nastepny znajomy fragment swojego miasteczka. Nie zwracajac uwagi na pozdrowienia sennych mieszkancow, pedzil tam, gdzie powinien byc jego dom…
Stal na starym miejscu, otoczony niezliczonymi kepami kwitnacego bzu. Drewniany plot, skrzypiaca furtka… Trzeba naoliwic zawiasy – pomyslal i zrobiwszy kilka krokow w strone wejsciowych drzwi, zatrzymal sie na drzacych nogach. Jeszcze chwila i…
Wszedl po trzech kamiennych stopniach jak skazaniec wstepujacy na szafot. Reka nie mogla trafic w przycisk awizora…
Stala w otwartych drzwiach, usmiechajac sie poblazliwie.
– Iris… – tylko tyle zdolal powiedziec.
– Wrociles – cofnela sie, dajac mu wolne przejscie. Pochlanial ja spragnionym wzrokiem.
Byla piekna, cudownie piekna. Taka, jaka pamietal. Drobna, harmonijna sylwetka, delikatnie rzezbione rysy twarzy, miodowe oczy i krotkie, kasztanowe kosmyki…
– Dlaczego scielas wlosy? – spytal zdziwiony i jakby z lekka rozczarowany.
– Zawsze mialam krotkie – powiedziala wzruszajac ramionami. – Ach, prawda, to juz trzy lata. Teraz taka moda, rozumiesz? – poszla w glab pokoju i po chwili wrocila, niosac w reku ksztaltny kask zwienczony fantazyjnym pioropuszem. – Jak ci sie podobam? – spytala, zalozywszy go na glowe.
– Nie… nie wiem – baknal niezdecydowanie. – Mam nadzieje, ze sie przyzwyczaje.
– Chyba bedziesz musial – powiedziala z rozbrajajacym usmiechem. – Nie masz wyboru – dodala, ale tej kwestii Tom juz nie uslyszal. Siedzial wlasnie u szczytu dlugiego stolu, wspartego na dwoch przezroczystych kolumnach.
Z sasiedniego pomieszczenia wlecial skrzydlak i wyladowawszy na kolanach Edginsa, rozpoczal pelne radosnych popiskiwan powitanie. Iris podeszla blizej.
– Pewno jestes zmeczony i glodny – klasnela w dlonie. – Najpierw cos zjesz – trzy sluzboty pojawily sie bezszelestnie i, z charakterystyczna dla automatow powaga, przystapily do wykonywania polecen pani domu. Strofowala je ostrym, nie znoszacym sprzeciwu glosem.
Skrzydlak delikatnie dziobnal Edginsa w palec opleciony misternie rzezbiona spirala rodowego pierscienia.
– Ty nieznosny pieszczochu – mruknal Tom, czochrajac skoltuniona siersc ulubienca. – Nareszcie jestem w domu – myslal, a uczucie bezgranicznego szczescia tamowalo oddech. – Wszystko bedzie dobrze, musi byc dobrze.