Diabelska Maskarada - Hemerling Marek (версия книг .TXT) 📗
23.
Ubrala sie najskromniej jak mogla. Zadnych ozdob – sam mundur, w dodatku nienagannie ulozony. Nawet swoj ulubiony helm z fantazyjnym pioropuszem zamienila na regulaminowe nakrycie glowy, pod ktorym starannie ukryla kasztanowe wlosy spiete w olbrzymi kok. Sprawdziwszy w lustrzanej scianie efekt koncowy stwierdzila, ze w tym stroju bardziej przypomina obojnaka niz normalna kobiete.
– Swiat staje na glowie stwierdzila w duchu. – Kto to widzial, zeby samica, majaca wokol siebie stado napalonych kretynow, maskowala swoje wdzieki, zamiast uzywac do woli i plawic sie w komplementach. Gotowi pomyslec, ze jestem jakas zboczona albo cos jeszcze gorszego.
Zgrzytnela zebami w bezsilnej wscieklosci. Nie ma rady, musi odegrac te komedie do konca. Howden – bodaj go wlasne sadlo zalalo – jeszcze sie nie raczyl pokazac, a Fuertad z Ubirem od kilku juz godzin laza po Stacji i w kazdej chwili moze im przyjsc do glowy cos glupiego.
Nie potrafila biernie czekac. Jezeli da sie jeszcze cos zrobic – zrobi to, chocby miala siegnac jezykiem wlasnego kregoslupa.
Bezwiednie poprawila niesforny kosmyk wlosow i z twarza skazona grymasem wscieklej determinacji ruszyla do kwatery Fuertada.
Nie chcieli jej wpuscic. Smarkate gnojki – pewnie jacys nowi. Dopiero znajomy oficer szepnal pare slow dowodcy strazy i z usmiechem, zza ktorego wyzieralo porozumiewawcze zmruzenie powiek, utorowal droge do samego laboratorium.
– Nie mam pojecia, do czego ten stary pryk moze ci byc potrzebny, ale jakby co, bede w poblizu – mruknal na odchodnym, oblizujac lubieznie wargi.
– Bujaj sie – skosila go chlodnym spojrzeniem.
Tego towaru jest tu az nadto. Nie przypominala sobie, zeby byli na „ty”. – Cholernie zarozumialy – pomyslala. – Warto by takiemu dac troche w kosc, moze przestalby sie puszyc. Zreszta to normalne. Tokuja, poki jest sie czym wykazac. Taka ich samcza natura. Fuertad, niestety, dawno juz wypadl z obiegu. Ze tez to prochno jeszcze chodzi po swiecie!
Najgorsze jednak, ze od kaprysu owego prochna zalezalo jej dalsze zycie, a przynajmniej pobyt na Gelwonie.
Z niechecia przekroczyla prog laboratorium.
Fuertada nigdzie nie bylo widac. Dwoch asystentow w nieskazitelnie zoltych kombinezonach krzatalo sie przy pulpitach zajmujacych ponad jedna trzecia sali. W tle majaczyly karykaturalne sylwetki uzbrojonych cybotow. Na wprost wejscia, na stole sekcyjnym najezonym wiazkami najrozniejszych aparatow, lezal jakis czlowiek. Poznala go od razu.
– Tutaj? – powodowana zdziwieniem podeszla blizej, by nasycic oczy widokiem postaci, ktora od tylu dni meczyla ja niezrozumialymi wizjami. – Tom Edgins – odczytala na tabliczce informacyjnej.
– Ani kroku! – Fuertad pojawil sie tak niespodziewanie, ze zamarla w naglym przestrachu, zapominajac na moment o celu swojej wizyty. Dopiero po chwili, majac przed soba pomarszczona niczym wyschniety owoc gebe kreatora, powitala go regulaminowym pozdrowieniem.
– Prosze stad wyjsc! Natychmiast! – chrapliwy skrzek stawal sie nie do zniesienia.
– Czy moglby mi pan poswiecic piec minut? – zdziwiona wlasna cierpliwoscia pozwolila mu sie wykrzyczec, a gdy opadl z sil, dodala z naciskiem: – To sprawa najwyzszej wagi. Starszy bort Howden…
– Wiem – przerwal jej bezceremonialnie Fuertad. – Zostalem poinformowany.
– Wiec ten grubas rozmawial z nim – uczucie ulgi odmalowalo sie na twarzy Lizey. – Czy podjal juz pan decyzje, kreatorze? – spytala przymilnie.
Popelnila blad: nie nalezalo wypadac z raz obranej roli. Niewybaczalny kiks, ktory przewazyl szale. Zrozumiala to w sekunde pozniej.
– Owszem, postanowilem – Fuertad wychylil sie do przodu jakby chcial skoczyc i dopasc do gardla niczego nie swiadomej ofiary. – Trybunal otrzyma odpowiednie materialy. Oboje zgnijecie w podziemiach Gelwony.
Jeszcze nie wierzyla. Rozkojarzone spojrzenie skakalo po scianach laboratorium, nieruchomych sylwetkach cybotow, migotliwych pulpitach sprzetow. Fuertad usmiechnal sie jadowicie. Spod krzaczastych brwi kluly szpileczki starczych oczu. Niemozliwe! To jakis okrutny zart, kaprys durnego pokurcza!
– Osobiscie bede czuwal nad dochodzeniem – glos kreatora dochodzil do niej niewyraznie, jakby przez sciane. – A teraz niech sie pani stad wynosi i przekaze dowodcy strazy, ze zarobil dziesiec dni bunkra.
– Jak to? – wykrztusila. – Pan nie moze… Pan… Pan nie ma dowodow…
Na znak Fuertada asystenci chwycili ja za ramiona i pociagneli w strone wyjscia.
– Precz z lapami! – ryknela odtracajac ich od siebie. Nie spodziewali sie tego. Odskoczyli na boki spogladajac niepewnie to na nia, to na kreatora. Ruszyla w jego kierunku.
– Posluchaj gnido – mowila sciszonym glosem. – Ktoregos dnia zadusze cie golymi rekami i nic mi w tym nie przeszkodzi. Zastanow sie, ja nie zartuje.
– Posluchajmy razem – zaproponowal Fuertad wbijajac koscisty paluch w klawiature swojego fotela.
Wnetrze laboratorium wypelnil odtwarzany z mnemoreksu bas Howdena: „ – Najlepiej, zeby pan to sobie spokojnie przemyslal i sam zdecydowal, co dalej. – Chwileczke (poznala glos Fuertada). Jak brzmi nazwisko panskiego swiadka? Musze przeciez wiedziec… – Lizey Myrmall, kreatorze. Czy to cos panu wyjasnia?”
Trzask wylacznika, triumfujaca mina zlosliwego gnoma.
– Wszystko na ten temat – obwiescil z satysfakcja. – Reszty dowie sie pani w trakcie trwania sesji Trybunalu.
Miala wrazenie, ze podloga umyka jej spod stop.
– Parszywy impotent pomyslala. – Dopial swego. Od samego poczatku ryl i kopal, a teraz… – przez moment wydawalo sie jej, ze wybuchnie placzem. – To jakas pomylka – zaczela ugodowym tonem. – Zwykle oszustwo – w miare jak mowila, coraz bardziej wierzyla w swoje slowa. – Ktos chce mnie wrobic, a pan, kreatorze…
Fuertad demonstracyjnie odwrocil sie plecami i zniknal za rzedem glowic pamieciowych. Zamarla pod bezosobowym spojrzeniem trzech cybotow, ktore zastapily jej droge. Lufy ciezkich miotaczy stanowily argument nie do odparcia. Cofala sie powoli, bardzo powoli, najwolniej jak tylko mogla. Bez sensu. Nie chcac przedluzac tego w nieskonczonosc, wybiegla na korytarz.
– Hola, panienko! – znajomy oficer zlapal ja wpol i zatrzymal. Dokad ci tak spieszno? – wyszczerzyl zeby w przymilnym usmiechu.
– Zrywaj sie, gowniarzu – warknela. – Nic tu po tobie.
– Zobaczymy – przekrzywil glowe, lobuzersko mruzac oczy. – Krotka masz pamiec, laleczko.
Kolanem w jadra, z calej sily! Zwinal sie jak ochlap. Poprawila lokciem, biorac na cel gladko wygolony pysk. Bedzie mial pamiatke. Polecial w bok, prosto pod nogi zdurnialych straznikow.
– Buzka – cmoknela w ich strone i ruszyla korytarzem, nie ogladajac sie do tylu.
Rozladowanie napiecia przynioslo jej ulge. Juz w windzie, oparta plecami o sciane metalowej klatki, usmiechnela sie do podobizny w lustrze.
Liliowozloty blask poziomu oficerskiego zmienil tlo zwierciadlanego obrazu. Zblizyla twarz do szklistej tafli i przez chwile przygladala sie swojemu odbiciu jakby miala przed soba zupelnie nieznajoma osobe.
– Nie chce cie straszyc, moja mala, ale chyba ktos zamierza zrobic ci jakies swinstwo. – powiedziala wreszcie obojetnym tonem, wzruszajac przy tym ramionami.
Twarz w lustrze powtorzyla wiernie ruchy warg, mimike, gesty. Palec skierowany na zwierciadlana tafle znieruchomial. Liz wpatrywala sie wen, mruzac oczy i marszczac gniewnie czolo. Ten palec celowal przeciez w nia!
Dopiero teraz zdala sobie sprawe z powagi sytuacji. Zabawa przestala byc zabawa. Zagrozenie jakby zmaterializowalo sie w formie owego palca, ktorym postac w lustrze wskazywala na jej twarz. A wiec to tak?!
– Niedoczekanie – warknela glucho. – Myslicie, ze dam sie tak po prostu zapuszkowac? – kopnela podkutym butem w sciane i znowu jej ulzylo. – Sprobujcie, ale nie recze za siebie. Moge zrobic cos glupiego. Cos, czego bedziecie pozniej gorzko zalowac…
Zdawala sobie jednak sprawe, ze z tej pulapki trudno sie bedzie wywinac.