Dolina Smierci - Hitchcock Alfred (книги онлайн полностью .txt) 📗
– Ale jesli to byl rzeczywiscie on, dlaczego nie odpowiedzial na moje okrzyki? – nie rozumial Pete.
Zaden z chlopcow nie umial odpowiedziec na to pytanie.
– Mozemy przynajmniej sprawdzic, kto w ogole tam byl. I postarac sie nawiazac kontakt z pracownikami sluzby lesnej – naciskal Bob. – Oni maja szanse przeszukac o wiele rozleglejszy obszar niz my.
Jupe i Pete popatrzyli na siebie i pokiwali glowami. Bob madrze mowil. Sluzby lesne mialy sprzet i ludzi. Gdyby wlaczyly sie do akcji, poszukiwania nabralyby rozmachu.
Chlopcy wrocili do obozowiska. Szczapy w ognisku nawet sie nie tlily, ale Jupe odruchowo wrzucil do niego smiecie. Pete i Bob ulozyli posrodku laki wielki napis z kamieni: SOS. Poupychali po kieszeniach baloniki, a Bob wzial butelke z woda.
– Zabierzmy rowniez koce – powiedzial Pete – i reszte rzeczy z zestawu pierwszej pomocy. Kiedys niezle dostalem w skore w tych okolicach. Przygotujmy sie na najgorsze.
Przyjaciele pokiwali glowami. Bob zalowal, ze zeszlej nocy jego tata nie mial ze soba koca.
Sloneczne promienie przedostawaly sie przez korony wysokich drzew, rozswietlajac nieco ponury lesny mrok. Bob, Jupe i Pete maszerowali w szeregu waska sciezka, ktora Pete przemierzyl samotnie poprzedniego dnia. Bob wciaz mial na glowie baseballowa czapeczke. Przez caly czas rozgladal sie dokola, szukajac ojca.
Chlopcy zblizali sie do otwartej przestrzeni, kiedy uslyszeli nad glowami szum samolotu. Szybko pobiegli na srodek polany i zapamietale machali rekami, by przyciagnac uwage lecacej wysoko maszyny.
Krzyczeli glosno; Pete wydobyl z kieszeni srebrzysty koc z mylaru i powiewal nim jak oszalaly. Bob i Jupe poszli w jego slady. Zdesperowany Bob podskakiwal jak pilka. Za wszelka cene musial zdobyc pomoc dla swego taty.
Jednakze nikt w samolocie nie zwrocil uwagi na rozpaczliwe sygnaly rozbitkow. Maszyna oddalala sie, powoli niknac w przestworzach.
– Moze zauwazyli nasz znak SOS – powiedzial z nadzieja
Wszyscy zdawali sobie jednak sprawe, ze samolot lecial tak wysoko, iz bylo to malo prawdopodobne.
Bob ruszyl dalej sciezka.
– Sami musimy odnalezc tate.
Zmartwieni przyjaciele kontynuowali wedrowke. Pete’owi, a potem Jupiterowi kiszki zagraly marsza.
– Glod w wydaniu stereo – zazartowal Pete.
– Naprawde jestescie szurnieci. – Bob usmiechnal sie.
Pete zatrzymal sie nagle, przyciskajac palec do warg. Popatrzyl w lewo miedzy konary sosen.
Bob podazyl wzrokiem za spojrzeniem przyjaciela. Galezie drzew poruszaly sie nieznacznie. “Tata!” – pomyslal. Rozlegl sie ledwo slyszalny szelest, a po chwili chlopiec zobaczyl jakas szczupla postac, przesuwajaca sie szybko od jednego drzewa do drugiego. Nieznajomy mial na sobie spodnie i kamizelke. Bob poczul rozczarowanie. Z pewnoscia nie byl to jego ojciec.
Pete dal znak, aby Jupe i Bob pozostali na sciezce. Sam oddalil sie, migajac miedzy drzewami.
Dwaj chlopcy pobiegli sciezka, probujac dotrzymac kroku koledze. Od czasu do czasu slyszeli z boku jego westchnienia szelest lisci, ale ani razu nie dostrzegli postaci, ktora scigal.
Pete nie ustawal w pogoni. Byl pewien, ze sledzi tego samego czlowieka, ktorego widzial wczoraj. Dzis bieglo mu sie duzo lzej. Mysliwy i scigana zwierzyna utrzymywali rowne tempo do momentu, gdy nieznany osobnik zauwazyl, ze ktos depcze mu po pietach. Na chwile wybil sie z rytmu, po czym ostro skrecil w prawo miedzy kepe drzew, by zgubic pogon tak, jak udalo mu sie to zrobic poprzedniego dnia.
Tym razem jednak Pete byl sprytniejszy. Nie pobiegl za sciganym, lecz okrazyl kepe drzew z lewej strony. Nagle sie zatrzymal.
Patrzyl prosto w czarne, blyszczace oczy chlopaka mniej wiecej w swoim wieku. Byl to Indianin, ubrany w czarna skorzana kamizelke i dzinsy.
Nieznajomy zamarl, ukryty w miejscu, gdzie drzewa rzucaly najwiekszy cien. Zachowywal sie tak cicho i stal tak nieruchomo, ze sam z powodzeniem mogl uchodzic za pien. Nie drgnela mu chocby powieka czy najmniejszy miesien twarzy.
Pete oddychal ciezko.
– Sluchaj, potrzebna nam pomoc – zaczal.
Indianin nawet nie otworzyl ust. Wyrwal sie z odretwienia, obrocil na piecie i szybszy niz wiatr pomknal w lesny gaszcz.
Pete popedzil za nim, ale mlody Indianin byl raczy jak jelen. Zniknal w lesie, zanim sie Pete obejrzal. Chlopiec jeszcze nigdy nie widzial rownie szybkiego biegacza. Kontynuowal co prawda poscig, jednak z kazda chwila coraz bardziej zdawal sobie sprawe, ze jego wysilek jest beznadziejny. Narastala w nim zlosc na Indianina, ktory nie chcial pomoc lub chocby porozmawiac.
Bob i Jupe nie zwalniajac tempa, biegli sciezka. Bob sadzil dlugimi krokami, a Jupe sapiac, staral sie trzymac tuz za nim. Wydawalo sie, ze morderczy poscig nigdy sie nie skonczy. Takie mysli nachodzily chlopcow zwlaszcza wtedy, gdy Pete na dluzej znikal im z oczu.
W pewnym momencie Pete pojawil sie nagle na sciezce, jakies sto metrow przed swoimi przyjaciolmi. Wlosy mial rozczochrane, twarz lsnila mu od potu, dyszal ciezko.
– Widzieliscie go? – spytal, kiedy Jupe i Bob podbiegli do niego.
– Kogo?
– Tego Indianina!
– O czym ty mowisz? – zdumial sie Bob.
– Wyglada na to, ze nam zwial na dobre – odparl Pete. – Trudno, chodzmy dalej.
Maszerowali wiec lesna sciezka, wiodaca lagodnie falujacym gorskim zboczem. Pete opowiedzial przyjaciolom, co sie zdarzylo.
– Czyli przez caly czas kierowal sie w tamta strone. – Bob zamyslil sie.
– Warto sie zastanowic, co tam moze byc – dodal Pete.
– Cokolwiek to jest, niech bedzie blisko.- Jupe naprawde ledwo zipal.
Zdecydowali sie wiec na pieciominutowy odpoczynek, zeby Pierwszy Detektyw mogl nieco odetchnac, po czym z uporem ruszyli dalej.
Slonce stalo juz wyzej i w lesie zrobilo sie goraco. Nad glowami wedrowcow przelatywaly motyle, skrzeczaly siedzace na galeziach drzew sojki. W rozgrzanym powietrzu intensywny zapach sosen mieszal sie z wonia potu maszerujacych chlopcow.
Pete gnany zniecierpliwieniem i niepokojem, szybko kroczyl naprzod, a potem czekal, aby Bob i Jupe dotarli do niego. Za trzecim razem krzyknal, zeby sie pospieszyli.
– Co on tam widzi? – zapytal Bob, kiedy dostrzegl Pete’a.
– Oby cos dobrego – zrzedzil Jupe.
– Wlasnie! – wrzasnal Pete. – Co myslicie o tej drodze?
Bob i Jupe szybko podbiegli do Pete’a, ktory stal na skraju waskiej, wyzlobionej koleinami polnej drogi. Wylaniala sie spomiedzy drzew od polnocno-wschodniej strony i ponownie znikala w lesie, biegnac w kierunku poludniowo-zachodnim. Nie bylo to wiele, ale na tej drodze widnialy przynajmniej swieze slady opon.
– Nie przypominam sobie, zebysmy widzieli ja z samolotu – powiedzial Bob.
– Kiedy przelatywalismy nad ta okolica, raczej nie podziwialismy juz widokow – przypomnial Jupe. – Szykowalismy sie na krakse!
Popatrzyli na wznoszaca sie i opadajaca droge, porosnieta krzakami i drzewami. Zmiesciloby sie na niej poltora samochodu.
– Ruszamy w dol. – Jupe posluchal nakazu swoich zmeczonych nog.
– Nie mam nic przeciwko temu – powiedzial Pete.
– Byle szybciej – popedzal Bob. Gdzies w poblizu byl ktos, kto mogl pomoc znalezc jego ojca. Musial do niego dotrzec.
Zaczeli wiec schodzic. Wkrotce droga pod ostrym katem skrecila na zachod.
Byla sucha i dobrze ubita. Chlopcy domyslili sie, ze glebokie koleiny powstawaly podczas wiosennych i jesiennych deszczy. Zimowa pora ziemia porzadnie zamarzala i zapewne pokrywala ja kilkudziesieciocentymetrowa warstwa sniegu.
Przyjaciele maszerowali ramie przy ramieniu dnem kolein, gdzie grunt byl dosc gladki. Dokuczal im glod i zmeczenie, wiec niewiele rozmawiali, skupieni na pokonywaniu kolejnych metrow. W pierwszej chwili wydalo im sie, ze slysza echo. Zdumieni popatrzyli jeden na drugiego. Co to moglo byc? Wkrotce rozpoznali glosy ludzi i zwierzat. Krzyczaly dzieci, szczekaly psy. Nareszcie trafili na ludzkie zbiorowisko! Przyspieszyli kroku, na twarzy Boba pojawil sie usmiech.