Dolina Smierci - Hitchcock Alfred (книги онлайн полностью .txt) 📗
Droga zakrecila szerokim lukiem, na jej koncu chlopcy zobaczyli skupisko walacych sie drewnianych chatek, starych przyczep i bud z prefabrykatow, rozrzuconych wsrod strzelistych sekwoi. Na zewnatrz domostw walal sie sprzet mysliwski i wedkarski, staly ogrodzenia dla kurczat, ramy z rozciagnietymi na nich skorami przeznaczonymi do wysuszenia oraz bardzo stare, poobijane polciezarowki i dzipy, ktore juz dawno temu powinny byly trafic na zlomowisko.
Jednym slowem dotarli do niewielkiej indianskiej wioski. Dwoje dzieci ubranych w szorty i podkoszulki, z zaczerwienionymi oczami i cieknacymi nosami, oderwalo sie od zabawy i gapilo na obcych. Obok malcow podskakiwal pies o brazowej siersci i wachal sportowe buty nieznajomych przybyszow.
W wiosce nastalo poruszenie. Kobiety i dzieci zaczely sie gromadzic na centralnym placu. Rozlegly sie uderzenia w bebny.
– Hej, stoj! – wrzasnal niespodziewanie Pete.
Rzucil sie w strone jednej z bud i chwycil za ramie mlodego Indianina, ubranego w dzinsy i skorzana kamizelke. Szarpnal go tak mocno, ze chlopak niemal stracil rownowage. Popatrzyl na napastnika z dzikim, okrutnym wyrazem twarzy.
We wzroku Pete’a malowala sie rowna zawzietosc.
– To ciebie scigalismy – powiedzial.
ROZDZIAL 7. TAJEMNICZA CHOROBA
– Co z ciebie za czlowiek! – zawolal Pete do mlodego Indianina. – Zeby tak przede mna uciekac!
W pierwszej chwili chlopak nastroszyl sie i zrobil gniewna mine. Przenikliwym spojrzeniem ciemnych oczu przewiercal na wylot przybysza. Jego pociagla twarz, okolona czarnymi, prostymi wlosami, wygladala naprawde groznie. Kiedy jednak rozpoznal Pete’a, rysy mu zlagodnialy. Usmiechnal sie, blyskajac bialymi zebami.
– Jak sie tu dostales? – spytal zdziwiony. – Wysledziles mnie? Oczywiscie, ze nie – odpowiedzial sam sobie. – Po prostu nas znalazles! Wrocilbym do ciebie najszybciej, jak byloby to mozliwe. Przykro mi, ze musialem cie zostawic.
Tym razem zdumial sie Pete.
– Co to znaczy: musialem? – zapytal.
– Zaraz ci wyjasnie – odparl uprzejmie mlody Indianin. Obciagnal na sobie krotka skorzana kamizelke, ktora nosil do starych, wyplowialych dzinsow. Odruchowo dotknal wielkiej, owalnej, srebrnej klamry u pasa. Byla naprawde piekna i niezwykla, posrodku owalu miala wmontowany turkus. – Akurat poszukiwalem objawienia…
W tym momencie do Pete’a i indianskiego chlopca dobiegli Jupiter i Bob.
– Nazywam sie Daniel Grayleaf – przedstawil sie grzecznie mlody Indianin. – Ja…
– Czy masz telefon? – przerwal mu Bob. – Musimy dotrzec do posterunku strazy lesnej. Rozbil sie samolot, ktorym lecielismy, a teraz zaginal moj tata. Nigdzie nie mozemy go znalezc!
Daniel pokrecil glowa.
– Przykro mi, ale w wiosce nie ma ani telefonu, ani nawet radia. Zeby cokolwiek zalatwic czy przywiezc, jezdzimy do miasta.
– Czy moglbys nas wobec tego podwiezc do najblizszego posterunku? – zapytal Bob.
– Teraz nikt sie stad nie ruszy. – Z tylu za przybyszami rozlegl sie gleboki, chropawy glos. – Kim sa ci obcy?
Trzej Detektywi odwrocili sie i zobaczyli krepego, muskularnego mezczyzne sredniego wzrostu, o grubych rysach twarzy. Oczy mial zaczerwienione i lzawiace.
– Wujku, to sa wlasnie chlopcy, o ktorych ci opowiadalem – odparl Daniel.
– Mam nadzieje, ze nie rozmawiales z nimi.
– W lesie nie odezwalem sie ani slowem.
– To dobrze. – Krepy mezczyzna usmiechnal sie do Daniela, jednakze na obcych przybyszow popatrzyl surowym wzrokiem.
Pete, Jupe i Bob przedstawili sie po kolei, a Daniel poinformowal ich, ze maja przed soba wodza wioski i glownego mysliwego, Amosa Turnera.
– Moj ojciec zaginal. – Bob zrozpaczonym glosem wyjasnil, co sie stalo.
– Jak mozemy im pomoc, wujku? – spytal Daniel.
Bob z napieciem patrzyl na wodza.
– Trudna sprawa. – Starszy czlowiek zasepil sie. – Za moich czasow nigdy nic podobnego sie nie zdarzylo. Musze sie z kims naradzic.
Odwrocil sie i odszedl tak cicho i niespodziewanie, jak sie pojawil. Bob poczul rozczarowanie.
– Na razie nic nie mozemy zrobic – zapewnil Boba Daniel. – Jesli szczescie nam dopisze, wuj przyniesie dobre wiesci.
Zmartwiony Bob pokiwal glowa.
– Co to znaczy, ze poszukiwales objawienia? – zapytal Jupe, zeby czyms wypelnic czas i odciagnac mysli Boba od zaginionego ojca.
Zanim Daniel zdazyl odpowiedziec, Jupe’owi zaburczalo w zoladku, bowiem z oddali dolecial go zapach jakiejs smakowitej potrawy.
– Opowiem o tym, ale moze najpierw was nakarmie? – zaproponowal Daniel.
– Swietny pomysl – odparl natychmiast Jupe.
– Co z twoja kukurydza? – zazartowal Pete. Jego zoladek rowniez glosno domagal sie strawy.
– Chcesz ja uprazyc? – Jupiter rozesmial sie. – Nie zamierzam tak dlugo czekac.
– Zaraz wracam – zapewnil Daniel i pospieszyl na polane, skad dochodzilo nieprzerwanie rytmiczne walenie w bebny.
– Ten sie umie poruszac. – Pete nie mogl ochlonac z podziwu.
Boba dreczyla tylko jedna mysl.
– Musza nas stad jakos podrzucic do straznicy.
– Podrzuca – powiedzial pewnym tonem Jupe, choc wcale nie byl o tym do konca przekonany. Rozejrzal sie dookola, rozwazajac, co tez moze oznaczac to bicie w bebny.
Daniel rzeczywiscie wrocil bardzo szybko.
– Chodzcie ze mna. Jedzenie jest juz na stolach. Najpierw beda tance, potem uczta, a na koncu obrzedy, jestescie naszymi specjalnymi goscmi, wiec wy zabierzecie sie do ucztowania juz teraz.
– Czy to znaczy, ze ty musisz poczekac? – upewnil sie stropiony Bob. – To nie w porzadku.
– My tez poczekamy – upieral sie Pete.
Jupe przelknal sline.
– Z radoscia. – Postaral sie, by jego slowa zabrzmialy szczerze.
Daniel rozesmial sie.
– Nie wyglupiajcie sie. Jedzenie jest gotowe, a wy umieracie z glodu. To dla nas zaszczyt, ze zjecie pierwsi.
Niepewnie popatrzyli jeden na drugiego.
– Nie mozemy obrazac gospodarzy – stwierdzil Jupe.
– Jasne – zgodzil sie z nim Pete.
– Dziekujemy, Danielu. – Bob mial nadzieje, ze gdziekolwiek jest jego ojciec, ktos rowniez go nakarmil.
Chlopcy ruszyli za Danielem przez wioske. Starsi i mlodsi mieszkancy przygladali im sie ze zdziwieniem. Na centralny plac, na ktorym zebraly sie juz kobiety i dzieci, powoli nadciagali mezczyzni. Mieli nagie klatki piersiowe, naszyjniki z pior i kolorowych kamieni, a na glowach pioropusze. Kobiety ubrane byly w suknie z paciorkow. Ich szyje rowniez ozdabialy naszyjniki. Niektorzy mezczyzni tanczyli w rytm uderzen bebna i potrzasali czyms, co wygladalo jak dwa zwiazane kijki.
– Rozgrzewaja sie – wyjasnil Daniel. – Podejdzcie tutaj, wezcie talerze i nalozcie sobie jedzenie. Mozecie jesc i przygladac sie, a ja postaram sie wam objasnic, o co chodzi.
Kobiety zdjely wiklinowe pokrywy z ogromnych polmiskow z potrawami. Trzej przyjaciele nalozyli sobie porcje parujacego miesiwa, ziemniakow, grochu, wzieli tez po duzym kawalku chleba. Widok prawdziwego jedzenia tak uradowal Jupe’a, ze nie zalowal sobie podwojnych porcji. “Do diabla z dieta!” – pomyslal.
– Czy to dziczyzna? – spytal Daniela Pete, wskazujac na jeden z polmiskow.
– Tak, tu masz krolika, a tam wiewiorke. Dalej leza ryby. Zlowilismy je w Truoc, co w naszym jezyku oznacza rzeke.
Chlopcy usiedli na lawkach pod olbrzymimi sekwojami. Jako stoly sluzyly szerokie skrzynie, oblepione etykietami, na ktorych ujrzeli napisy: Czesci do silnikow. Kompania przewozowa Nancarrowa.
W poblizu stala wsparta na belkach stara polciezarowka marki Chevrolet. Czesci jej silnika lezaly porozkladane na innej skrzyni z etykietka kompanii przewozowej. Po drugiej stronie wioski plynela czysta i gleboka Truoc, bardziej przypominajaca duzy potok niz rzeke.
– Czy jest to ta sama rzeka, ktora wyplywa z doliny lezacej na polnoc stad? – spytal Bob.
– Znasz te doline? – Daniel nagle stal sie podejrzliwy.