Dolina Smierci - Hitchcock Alfred (книги онлайн полностью .txt) 📗
– Bez powodzenia? – spytal Jupe.
– Znalezlismy tylko te czapeczke – odparl Pete.
Opowiedzial przyjacielowi, co widzieli. Bob usiadl na kamieniu i przygnebiony wpatrywal sie w ogien.
Jupe popatrzyl znaczaco na Pete’a, ktory pokiwal glowa. Nalezalo rozweselic Boba.
– Wiesz – powiedzial nagle Pete – slyszalem, ze Pistonsi sa naprawde odlotowi. – Mial na mysli zespol rockowy odkryty przez agencje poszukujaca talentow muzycznych, dla ktorej pracowal Bob.
– Rzeczywiscie sa w porzadku – przyznal wyrwany z zamyslenia chlopiec.
– Jak sie nazywa ich nowa plyta? – ciagnal temat Jupe.
– “Blisko Ziemi” – odparl Pete. – jak to idzie, Bob?
– Sluchajcie…
– Daj spokoj. Bob, jest ciemno i te szelesty dzialaja mi na nerwy – sklamal Pete.
– No dobrze… “Pruje moim chevy Autostrada Slonca” – zaczal Bob.
Pozostali dwaj detektywi zawtorowali mu i wkrotce nocna cisze wypelnily ochryple glosy, spiewajace o starych wyscigowkach i rozgrzanych do bialosci oponach. Pete podniosl jakas galaz i udawal, ze gra na niej jak na elektrycznej gitarze. Jupe chcial jeszcze bardziej rozbawic przyjaciol i zaczal tanczyc w takt muzyki, krecac szerokimi biodrami. Szybko jednak policzki nabiegly mu krwia, wiec zamiast tanczyc, zaczal grac na kawalku drewna. Blazenskie wyglupy podniosly Boba na duchu i na jakis czas ponure mysli o zaginionym ojcu wylecialy mu z glowy.
Po odspiewaniu jeszcze kilku szlagierow chlopcy zaczeli sie szykowac do snu.
– Zdejmijcie przepocone koszule i nalozcie na siebie wszystkie pozostale, jakie macie – polecil Pete. – Wilgoc pozbawia skore ciepla.
Jupe marudzil cos, ze mu zimno, ale wiedzial, ze Pete ma racje – noca temperatura moze jeszcze opasc, a ognisko wygasnac. Powinni sie wiec odpowiednio przygotowac.
Kiedy chlopcy przebrali sie juz w suche koszule i pozapinali suwaki kurtek, Pete powiedzial im, zeby posciagali rowniez skarpetki, ktore nosili przez caly dzien.
Zartujac na temat niebianskich zapachow, jakie wydzielaja ich stopy, Jupe i Bob zrobili wszystko, co poradzil Pete. Powpychali takze poly koszul do dzinsow, a nogawki w skarpety, by ich noca nie przewialo.
Jupe przyniosl z samolotu wieczorne porcje prazonej kukurydzy oraz batonikow i wreczyl je kolegom. Kiedy zjedli, ulozyli z sosnowych galezi grube, sprezyste materace.
Pete zaniosl do kabiny puste torebki po kukurydzy.
– Lezace dokola smiecie moglyby zwabic nieproszonych gosci – wyjasnil. – Dzikie zwierzeta poczulyby zapach jedzenia i zjawilyby sie na uczte. Dodam, ze wlasnie nas uznalyby za smaczne kaski.
Chlopcy poowijani “kosmicznymi” kocami z mylaru, cienkiego, cienkiego a jednoczesnie nie przepuszczajacego zimna materialu, wyciagneli sie wokol ogniska. Pomaranczowe i blekitne plomienie strzelaly wysoko w czarne, gwiazdziste niebo.
Trzej Detektywi zamkneli oczy. Rano powinni byc wypoczeci i gotowi do dzialania. Zamierzali przeciez odnalezc pana Andrewsa. Nie wiadomo skad przyszla Jupe’owi do glowy pewna mysl.
– Co z twoimi szklami kontaktowymi, Bob? – spytal sennym glosem.
– Nie przejmuj sie, Jupe – odparl chlopiec. – To sa specjalne szkla, ktorych nie musze wyjmowac az do nastepnego tygodnia.
– A zanim wypadna ci z oczu, my spadniemy z tej laki – zazartowal Pete.
Wszyscy wybuchneli smiechem.
Pete i Jupe pograzyli sie w niespokojnym snie, ale Bob nie mogl zmruzyc oka. Wpatrywal sie w Wielka Niedzwiedzice i mruczal:
– Nie martw sie, tato. Gdziekolwiek jestes, odnajdziemy cie.
Zacisnal powieki. Gdzies w lesie zahuczala sowa. W oddali wyly kojoty. Dzikie zwierzeta przemykaly miedzy drzewami. Chlopiec mial wrazenie, ze slyszy jadace gorska droga ciezarowki. Noca dzwieki staja sie bardziej intensywne, a ludzie maja rozmaite przywidzenia…
Westchnal gleboko. Jesli bedzie tak lezal przez cala noc, nie pomoze tym ani tacie, ani sobie. Pomalu sie rozluznil. Opanowalo go znuzenie i zapadl w ciezki, meczacy sen.
ROZDZIAL 6. NIEUCHWYTNY BIEGACZ
Nad polozonymi po wschodniej stronie stokami wstalo blade i zimne slonce. Chlopcy szybko podniesli sie z poslan. Przytupujac nogami, rozcierali dlonie. Z ogniska pozostal jedynie popiol. Zaden z Trzech Detektywow nie podsycal go noca, gdyz koce i dodatkowe ubrania zapewnialy im wystarczajaca ilosc ciepla.
– Nie zmarzlismy – powiedzial Bob. – To dobrze rokuje tacie.
Chlopcy zjedli na sniadanie ostatnia porcje gotowanej kukurydzy. Batoniki schowali na wieczor. Rozwiesili na krzakach koce, zeby wyschly, i pozdejmowali dodatkowe skarpety i koszule.
Bob wszedl do kabiny cessny i wylonil sie stamtad z niewielkim kolonotatnikiem w dloni.
– To brulion taty – wyjasnil. – Na pierwszej stronie jest wczorajsza data i nazwisko oraz imie jakiegos mezczyzny. Mark MacKein Znacie go?
– Nie – odparli zgodnie Jupe i Pete.
– Byc moze jest to ten facet, z ktorym tata mial sie spotkac w Diamond Lake – zauwazyl Bob. – Data sie zgadza, poza tym jest to jedyny notes, ktory tata wzial ze soba.
Chlopiec wlozyl notatnik do kieszeni kurtki i trzej przyjaciele ruszyli przez lake ku skalnemu urwisku.
Bob pierwszy wspial sie na plaskowyz i czekal na kolegow obok ulozonego z kamieni stozka w ksztalcie piramidy. Z rekami opartymi na biodrach wpatrywal sie w jalowy, skalisty krajobraz. Na glowie mial niebieska baseballowa czapeczke. Wygladal teraz jak mlodsza i szczuplejsza wersja ojca.
– No dobrze – powiedzial zdecydowanie – musimy znowu rozejsc sie w rozne strony. Wczoraj ja i Pete sprawdzilismy ten obszar – zakreslil reka luk. – Teraz pojde dalej na polnoc, w strone lasu, a wy idzcie w prawo i w lewo. Za godzine spotykamy sie tutaj, przy znaku. Wszystko jasne?
Sprawdzili zegarki i rozdzielili sie, by przeszukac skalisty teren, pokryty ogromnymi glazami. Poruszali sie powoli, obserwujac wszystko uwaznie, by nie przeoczyc nawet najmniejszej szczeliny, w ktorej moglby utknac ojciec Boba. Przez caly czas glosno go nawolywali.
Wspol nie przetrzasneli rozlegly teren. Kiedy wracali na umowione miejsce, kazdy z nich mial nadzieje, ze choc jego poszukiwania nie zostaly uwienczone sukcesem, to kolega mial wiecej szczescia i odnalazl pana Andrewsa lub tez pan Andrews jego.
Niestety, przesladowal ich nie tylko pech. Teraz mogli mowic wrecz o nieszczesciu. Kamienna piramidka, znaczaca miejsce, gdzie Bob znalazl czapeczke swego taty, znikla.
– Gdzie ona moze byc? – zastanawial sie zdziwiony Pete.
– Byla tutaj – odparl Bob.
– Nie, tam – sprzeciwil sie Pete.
Chlopcy krecili sie w kolko na kilku metrach szarego granitowego podloza, gdzie do niedawna znajdowal sie zbudowany przez nich kopczyk.
– Obaj sie mylicie – oswiadczyl Jupe. – Stozek byl dokladnie tutaj. Pamietam te kepke mchu na skale. Stad zaczelismy poszukiwania.
Schylil sie, podniosl z ziemi niedopalek papierosa i pokazal go kolegom.
– Zobaczcie, jaka biala jest bibulka. Niedopalek nie mogl lezec tu zbyt dlugo. Z pewnoscia nie bylo go tutaj rano. Zauwazylbym go i wy z pewnoscia tez.
– Co sugerujesz? – spytal Pete, mruzac powieki.
– Ze mielismy goscia – odparl za Jupe’a Bob. – Palacza, ktory zniszczyl nasz znak. Podkradl sie albo po prostu nas nie zauwazyl. Nasza tyraliera niezle sie rozciagnela. Trudno kogos dostrzec miedzy tymi olbrzymimi glazami.
– Prawdopodobnie byl to zwykly wandal. – Jupe uwaznie ogladal niedopalek. Cienka szmaragdowa opaska otaczala biala bibulke tuz powyzej dlugiego filtra. – Jakis drogi gatunek papierosow. – Pierwszy Detektyw wrzucil niedopalek do jednej z pojemnych kieszeni swojej koszuli.
– Ruszmy sie stad lepiej – uznal Bob. – Taty tu nie ma. Glosuje za tym, bysmy przetrzasneli teren, po ktorym wczoraj poruszal sie Pete. Przeciez widzial kogos. Moze byl to moj ojciec?
– Watpie – odparl Pete.
– A ja nie. Nie miales okazji dokladnie go zobaczyc – zauwazyl Bob. – Jesli tata znowu uderzyl sie w glowe, mogl byc tak oszolomiony, ze powedrowal przed siebie.