Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan (читать книги без регистрации txt) 📗
KUCHNIA PANA KLEKSA
W Akademii pana Kleksa nie ma zadnej sluzby i wszystkie niezbedne czynnosci wykonywane sa przez nas samych. Obowiazki podzielone sa miedzy uczniami w ten sposob, ze kazdy z nas ma jakies okreslone stale funkcje gospodarskie. Anastazy otwiera i zamyka brame, a nadto zarzadza balonikami pana Kleksa. Pieciu Aleksandrow zajmuje sie nasza garderoba i bielizna, to znaczy, ze dbaja o jej czystosc, ceruja ponczochy i przyszywaja guziki. Albert i jeden Antoni uprzataja park i boisko; Alfred i drugi Antoni nakrywaja i podaja do stolu; drugi Alfred i trzeci Antoni zmywaja naczynia; Artur sprzata sale szkolna; trzej Andrzeje utrzymuja porzadek w jadalni, sypialni oraz na schodach; trzej Adamowie wydzielaja soki do mycia i sosy do obiadu; pozostali uczniowie zajmuja sie rozmaitymi innymi sprawami gospodarskimi i jedynie w kuchni niepodzielnie kroluje sam pan Kleks.
Wszyscy bylismy zawsze niezmiernie ciekawi, jak pan Kleks radzi sobie z gotowaniem na tyle osob, ale wstep do kuchni byl zabroniony. Dopiero w zeszlym tygodniu pan Kleks oznajmil, ze przydziela mnie do kuchni i wyznacza na swego pomocnika. Bylem tym zachwycony i chodzilem po Akademii dumny jak paw.
Gdy Mateusz zadzwonil na obiad, wszyscy chlopcy pobiegli do jadalni, gdzie Alfred i drugi Antoni krzatali sie juz dookola stolu, ja zas udalem sie do kuchni.
Musze koniecznie opisac jej wyglad i urzadzenia, ktore zaprowadzil tam pan Kleks.
Wzdluz jednej sciany staly na dlugich stolach blaszane puszki, wypelnione szkielkami przeroznych barw i odcieni. Po przeciwleglej stronie umieszczone byly naczynia z jadalnymi farbami oraz ogromny zbior najdziwaczniejszych pedzli i pedzelkow. Na oknach staly drewniane skrzynki z jaskrawymi kwiatami, wsrod ktorych przewazaly nasturcje i pelargonie. Posrodku kuchni wznosil sie wielki stol z metalowym blatem. Stal na nim pekaty szklany sloj, napelniony plomykami swiec, oraz mnostwo malych sloikow z kolorowym proszkiem.
Przystepujac do gotowania obiadu pan Kleks wlozyl bialy kitel i zabral sie do przyrzadzania potraw.
Do ogromnego rondla wrzucil trzy kwarty pomaranczowych szkielek, dosypal garstke bialego proszku, dolal wody, cienkim pedzelkiem wymalowal na powierzchni zielone grochy, po czym na zakonczenie dorzucil kilka plomykow swiec, od ktorych woda w rondlu natychmiast zawrzala. Wowczas pan Kleks wymieszal dokladnie cala zawartosc rondla, przelal ja do wazy i rzekl do mnie:
– Zanies te waze Alfredowi do jadalni. Mysle, ze zupa pomidorowa bedzie dzisiaj doskonala.
Rzeczywiscie, musze przyznac, ze jeszcze nigdy w zyciu nie jadlem nic rownie smacznego, a przeciez ugotowanie zupy nie trwalo nawet pieciu minut.
Podczas gdy chlopcy jedli pierwsze danie, pan Kleks zabral sie do przyrzadzania pieczystego. W tym celu wlozyl do duzej brytfanny jeden plomyk swiecy, polozyl na nim malenki kawaleczek miesa, wrzucil dwa szkielka: jedno czerwone i jedno biale, wszystko to posypal szarym proszkiem, a gdy mieso juz sie upieklo i szkielka rozgotowaly sie, przylozyl do brytfanny powiekszajaca pompke i kilkakrotnie nacisnal jej denko. Brytfanna natychmiast wypelnila sie po brzegi apetyczna i wonna pieczenia wolowa, oblozona buraczkami i tluczonymi kartoflami. Na kartoflach wymalowal pan Kleks zielony koperek. Pieczen ta z trudnoscia zmiescila sie na polmiskach, ktore zanioslem do jadalni.
Na deser pan Kleks postanowil przyrzadzic kompot z agrestu. Obcial kilka listkow pelargonii, posypal je proszkiem agrestowym i skosztowal.
– Nie smakuje mi! – rzekl sam do siebie. – Lepszy bedzie kompot z malin.
Nie zastanawiajac sie dlugo, pochwycil gruby pedzel, zarzurzyl go w czerwonej farbie i kompot agrestowy przemalowal na kompot malinowy.
Byl tak znakomity, ze probowalem go trzykrotnie, a bylbym chetnie zjadl jeszcze wiecej. Moglem sobie na to pozwolic, gdyz po przyrzadzeniu kompotu, co trwalo jedna chwile, pan Kleks udal sie do jadalni z polewaczka, azeby pieczen polac brunatnym sosem, wzmacniajacym dziasla.
Gdy po obiedzie chlopcy wzieli sie do robienia porzadkow oraz do innych zajec gospodarskich, pan Kleks wrocil do kuchni i rzekl do mnie:
– No, Adasiu, teraz pora na nas, pewno jestes juz bardzo glodny. Powiedz, co chcialbys zjesc na obiad? Mozesz sobie wybrac kazda potrawe, na jaka masz apetyt.
Z natury jestem bardzo lakomy, totez propozycja pana Kleksa poruszyla mnie ogromnie. Dlugo zastanawialem sie nad tym, na co mam wlasciwie apetyt, i wreszcie wybralem sobie omlet ze szpinakiem.
Pan Kleks natychmiast porwal w dlon pedzel, umaczal go w rozmaitych farbach i laczac je w odpowiedni sposob, namalowal omlet, potem szpinak, wrzucil do srodka plomyk swiecy, po czym zrecznie wylozyl wszystko na talerz, mowiac:
– Mysle, ze moj omlet bedzie ci smakowal; powinien byc wysmienity.
Omlet byl rzeczywiscie wyborny i wprost rozplywal sie w ustach.
W podobny sposob przyrzadzil dla mnie pan Kleks kurczaka z mizeria i pierogi z jagodami.
– A co pan bedzie jadl, panie profesorze? – zapytalem niesmialo.
W odpowiedzi na moje pytanie pan Kleks wyjal z kieszonki pudeleczko z pigulkami na porost wlosow, polknal piec takich pigulek jedna po drugiej i rzekl:
To mi zupelnie wystarczy. Natomiast dla smaku zjem sobie moja ulubiona kolorowa potrawe.
Mowiac to, zerwal kwiatek nasturcji, zanurzyl go naprzod w zielonej farbie, potem w niebieskiej, potem w srebrnej, wreszcie zjadl go z ogromnym smakiem.
Musze ci to wytlumaczyc – powiedzial pan Kleks widzac moje zdziwienie. – Przed wielu, wielu laty przebywalem w Pekinie, stolicy Chin, i zaprzyjaznilem sie tam z pewnym chinskim uczonym, doktorem Paj-Chi-Wo. Nazwisko to na pewno juz nieraz obilo ci sie o uszy. Otoz wspomniany doktor Paj-Chi-Wo nauczyl mnie wyrabiac jadalne farby, ktore stanowia esencje rozmaitych smakow. Niebieska farba jest kwasna, zielona jest slodka, czerwona jest gorzka, zolta jest slona, natomiast z roznych polaczen farb powstaja smaki posrednie. Tak wiec odpowiednie polaczenie farby zielonej z biala i z odrobina szarej daje smak waniliowy, brazowa z zolta posiada smak czekoladowy, farba srebrna, domieszana do czarnej i z lekka zakropiona seledynowa, smakuje jak ananas. I tak dalej, i tak dalej.
W opowiadaniu pana Kleksa uderzylo mnie to, ze jak sie okazalo, znal dobrze doktora Paj-Chi-Wo, tego samego, ktory dal Mateuszowi cudowna czapke bogdychanow. Bylo w tym cos bardzo zagadkowego.
Tymczasem pan Kleks ciagnal dalej swoja opowiesc:
Doktor Paj-Chi-Wo odkryl mi rowniez inne swoje tajemnice oraz nauczyl mnie wszystkiego, co dzisiaj umiem. Miedzy innymi wyjawil mi ukryte znaczenie ludzkich imion. Tym wiec tlumaczy sie, ze do mojej Akademii przyjmuje tylko uczniow, ktorych imiona zaczynaja sie na litere A, gdyz wiadomo z gory, ze sa zdolni i pracowici. Do imienia Mateusz przywiazane sa wszelkie pomyslnosci. Dlatego tez Mateuszem nazwalem mego ulubionego szpaka. Najszczesliwsze imie to Ambrozy, ktore ja sam nosze. No, ale mniejsza z tym – zakonczyl pan Kleks swoje opowiadanie – czas juz pojsc do parku, chlopcy na nas czekaja.
Godziny poobiednie zawsze spedzalismy w parku, gdzie pan Kleks wymyslal dla nas przerozne zabawy i rozrywki.
Tego dnia bawilismy sie w poszukiwaczy skarbow.
Szukajcie dobrze, a znajdziecie – powiedzial do nas znaczaco pan Kleks.
Wszyscy chlopcy rozbiegli sie po parku, ja zas zaproponowalem Arturowi, aby poszedl na poszukiwania wraz ze mna. Artur chetnie sie zgodzil, wobec czego zabralismy sie wspolnie do ukladania planu wyprawy.
Jak juz wspomnialem poprzednio, park otaczajacy Akademie pana Kleksa byl niezmiernie rozlegly. Sedziwe deby, wiazy i graby, kasztany i tulipanowce strzelaly wysoko w gore, rzucajac gesty cien na liczne jary i wawozy. Rosnace dziko krzewy, pokrzywy i lopuchy, krzaki dzikich malin i jezyn, bujne zarosla i wszelkiego rodzaju zielska tworzyly gaszcze nie do przebycia, utrudniajace dostep do grot i pieczar, ktorych pelno bylo w jarach i scianach rozpadlin. Niektore czesci parku przypominaly dzungle, gdzie ludzka noga nie postala od wielu lat i skad po nocach dolatywaly tajemnicze odglosy i szumy.
Nikt z nas nie usilowal nigdy przeniknac w glab tych chaszczy, chociaz wszystkich nas pociagala chec ich poznania. Docieralismy niekiedy do blizej polozonych pieczar, zagladalismy do niektorych dziupli wydrazonych w stuletnich drzewach, ale wyobraznie nasza draznily stale owe niezbadane i nieprzebyte gaszcze.
Po naradzie odbytej z Arturem wzielismy z domu latarki, sznury, ostry noz mysliwski, kilka innych jeszcze pozytecznych przedmiotow, garsc kolorowych szkielek, ktore dal nam pan Kleks na wypadek, gdybysmy byli glodni, po czym ruszylismy w kierunku wschodniej czesci parku.
Przebijalismy sie z trudem przez las wysokich pokrzyw, przez ostepy dzikiego lubinu, nozem torowalismy sobie droge poprzez splatane galezie drzew, czolgalismy sie na czworakach pod zwieszajacymi sie tuz nad ziemia galeziami, kaleczylismy sie o sterczace konary i seki, az wreszcie stanelismy w samym sercu tajemniczej gestwiny.
Rozgladalismy sie niespokojnie wokolo, uwaznie nasluchujac. Dolatywaly nas ciche szmery, podobne do szeptow ludzkich, jakies tlumione smiechy, szelest suchych lisci, potracanych przez wystraszone jaszczurki.
Spojrzalem w gore. Wysoko nad nami rozposcieraly sie potezne konary starego debu. O jakie dwa metry ponad naszymi glowami widnial otwor szerokiej dziupli, ktora obu nas niezmiernie zainteresowala.
– Dobrze byloby sie tam dostac – powiedzial Artur.
– No chyba! – odrzeklem z zapalem.
Nie zwlekajac zabralismy sie do roboty. Artur zwiazal koniec sznura w petle i zarzucil ja na jeden z konarow drzewa. Rzut byl celny. Sznur mocno zawisnal na grubym seku, dokola ktorego petla sie zacisnela. Po chwili Artur z kocia zwinnoscia wdrapal sie po sznurze i zniknal w glebi dziupli. Uczynilem to samo i niebawem obaj znalezlismy sie we wnetrzu debowego pnia. Ze zdziwieniem stwierdzilismy, ze stoimy na szczycie kreconych schodow, prowadzacych w dol.
– Schodzimy? – zapytal Artur.
– Oczywiscie, ze schodzimy! – odrzeklem.
Swiecac latarkami, krok za krokiem zaczelismy zstepowac w dol po waskich stopniach schodkow. Naliczylem ich ogolem dwiescie trzydziesci siedem. Schodzenie trwalo dobry kwadrans, a kiedy wreszcie stanelismy na samym dole, oczom naszym ukazal sie wylot ciemnego waskiego korytarza. Szlismy przed siebie starajac sie zachowac jak najwieksza cisze. Przyznaje, ze ze strachu mialem dusze na ramieniu, a rownoczesnie dokladnie slyszalem bicie nie tylko wlasnego serca, ale rowniez serca Artura. Kilkakrotnie musielismy skrecac to w prawo, to w lewo, az w koncu znalezlismy sie w ogromnej sali, oswietlonej jaskrawym zielonym swiatlem. Posrodku staly trzy zelazne skrzynie z pieknymi okuciami. Bez trudu otworzylem pierwsza z nich. Jakiez bylo nasze zdumienie, gdy na dnie skrzyni ujrzelismy malenka zielona zabke z malenka zlota korona na glowie.