Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna (прочитать книгу .TXT) 📗
– A tu jest gabinet mojego meza… – powiedziala matka Marcina wprowadzajac mnie do nastepnego pokoju.
Puszysty dywan, fotele, niski stol, biurko, monumentalna biblioteka. O, tak! To byl zupelnie inny swiat moj. To byl zapewne swiat, o ktorym marzylam jeszcze tak niedawno, ten, w ktorym mezczyzni mieszaja koktajle! moj byl chyba prostszy. Nie lepszy, nie gorszy – prostszy.
Uchylilam okno, przez ktore dotarl z ulicy halasliwy, nierowny szum poludniowego szczytu.
– Bardzo tu duszno… – powiedziala matka Marcina. Wskazala mi reka fotel. – Usiadz na chwile, chcialam o cos zapytac…
– Slucham?
– Marcin nie powiedzial ci nic, prawda?
– Nie! Widocznie uwazal, ze nie powinnam wiedziec. Nie chcial mowic, a ja nie pytalam!
– Nie chcial… – powtorzyla i zastanawiala sie nad czyms przez chwile. – Chcial, wiesz? On chcial, tylko nie wiedzial, jak to przyjmiesz! Bal sie po prostu. Ja takze balam. Powiedz sama, czy nie mielismy racji?
– Chyba nie! Gdybym wiedziala od poczatku, gdyby Marcin powiedzial mi o wszystkim sam, mysle, ze potrafilabym… chyba na pewno… nie wiem zreszta… ale czas dzialalby tu na korzysc Marcina! Nabieralabym do niego zaufania, a tak moglam je tylko tracic!
– Wiesz co? – podniosla sie z fotela – zadzwonie do Ligoty! Moze ma jakies wiadomosci, a do nas czesto nie mozna sie dodzwonic, aparat jest chyba zepsuty czy cos… Mysle, ze Marcin nie bedzie na mnie zly, jezeli… – podeszla do stolika z magnetofonem – jezeli posluchasz tej tasmy!
Wyszla. Tarcze magnetofonu krecily sie miarowo, Paul Anka spiewal. Przez ulice przejezdzal tramwaj, dzwonil natarczywie. Anka skonczyl i nagle uslyszalam zmieniony troche glos Marcina.
"Sluchaj, Mada… wiesz, ja juz niejednokrotnie chcialem ci powiedziec pewne rzeczy dotyczace tego okresu… tego czasu, kiedysmy sie jeszcze nie znali. Ona tez zawsze chciala pomaranczowke! Sluchaj… ta Mariola… ona byla ze mna…… odsunela zaslone i wyjrzala na ulice. Spojrzalem i ja. Przed Lajkonikiem stal skuter. Mariola strzelila okiem w moja strone. Zrozumialem……zrobili ze mnie zlodzieja skuterow i nie mialem nic, co mogloby stanowic jakas obrone. Nie ja mowilem, mowily fakty. Fakty znacza zawsze wiecej niz slowa… twarz mojej matki, kiedy otworzyla nam drzwi? Wiele wiedziala o mnie, bo nie zalowalem jej prawdy, kiedy wracalem do domu po polnocy!"
Po cos to zrobil? Po cos ty to nagral? Dla kogo? Marcin! Ja slucham, slucham i nic nie moge zrozumiec. Wiec znowu ta dziewczyna? Ona nie moze tego uslyszec!” – Gdzie jestes, Marcin? – myslalam chaotycznie. – Niech on wroci, zaraz, natychmiast! Gdzie mam go szukac? Dokad isc? Kiedy weszlam do stolowego, matka Marcina siedziala nieruchomo, wpatrzona w telefon. Odwrocila sie slyszac moje kroki. Podeszlam do niej.
– Czy uwazasz, ze zrobilam zle? Ze nie powinnam puscic tej tasmy?
– Zrobila pani dobrze, pani zawsze byla dla mnie bardzo dobra, tylko ze ja nie rozumialam tego!
– Nie moglas rozumiec!
– Nie moglam!
Przygladala mi sie przez chwile w zupelnym milczeniu, ale stopniowo jej wzrok stawal sie coraz mniej uwazny, zatracal zwykla bystrosc, matowial.
– Moj synek… – powiedziala nagle z ogromna slaboscia – gdzie on teraz jest? Gdzie on moze byc?
Jej oczy znowu zalsnily, ale inaczej niz zwykle. Zwilgotnialy. Opuscila szybko powieki.
– Nie masz pojecia, jak on sie staral! – mowila cicho. – Jak on bardzo, bardzo chcial naprawic to wszystko. Poczatkowo odnosilam sie do tych prob sceptycznie, ale w koncu przekonal mnie! Wszystkich nas przekonal, Ligo te rowniez…
– I mnie mogl przekonac, prosze pani! Gdybym wiedziala dawniej… nigdy bym przeciez… nigdy bym…- Spotkal te dziewczyne przypadkowo! Nie mogl sie od niej odczepic! – przerwala mi gwaltownie.- Wiem! Wojtek mi to tlumaczyl! Ale ja nie bylam w stanie uwierzyc! Marcin krecil od samego poczatku, ciagle cos tail, a jednoczesnie chcial, zebym mu slepo ufala! Jak dlugo mozna slepo ufac? Jak dlugo mozna, prosze pani?
– W ogole nie mozna slepo ufac! – przyznala. – Masz racje i chyba w tej twojej racji tkwi nasz blad! A takze i moja wina! Bo w koncu i mnie udzielil sie ten paniczny lek Marcina, ze nie zechcesz rozgraniczyc przeszlosci i terazniejszosci! A tu, widzisz, jest nasza racja, bo rzeczywiscie nie powinno sie rozgraniczac takich rzeczy zbyt pochopnie! Ty takze zrozum to stanowisko…
Zamilklysmy, bo sprawa byla do dyskusji, a zadna z nas nie miala na to sily. Zreszta w tej chwili nie byla wazna ani przeszlosc, ani terazniejszosc! Liczyl sie jedynie czas przyszly, ten, ktory mial rozstrzygnac jakos nasze sprawy. Ale do takich rozstrzygniec potrzebny byl Marcin! A Marcina nie bylo.
"Jak bym sie zachowala, gdyby nagle wszedl do pokoju?" – myslalam. Poprzedni zal do niego, rozgoryczenie – wszystko to pierzchlo nagle, pozostawal mi jedynie smutek i uczucie, ze nie sprostalam zadaniu, ktore postawilo przede mna zycie! Powinnam byla zmusic Marcina do mowienia o sobie, czlowieka, ktorego sie kocha, trzeba znac na wylot. Inaczej: zanim sie kogos pokocha, trzeba go poznac na wylot! A ja nie. Kochalam Marcina gesty, slowa, rysy, wszystko to, co znalam, co bylo dla mnie dostepne, zrozumiale i jasne. Pokochalam takze jego mrocznosc, zgodzilam sie na nia, nie wiedzac, co kryje. A potem zleklam sie, kiedy wyjrzala z niej obca Marcina twarz i uznalam ja natychmiast za jego aktualne oblicze! A przeciez domyslalam sie od dawna, ze cala ta skrytosc wynika z obawy lub zwyklego wstydu! I nie zrobilam nic, nic, zeby poznac jego kompleksy i zawiklania! Czy teraz jest za pozno? Chyba nie, chyba nigdy nie jest za pozno i na nic nie jest za pozno, kiedy w gre wchodzi czlowiek. Nawet tego, ktory odszedl, mozna dogonic, nie dopedza sie tylko pociagow! Ale to przeciez nie wszystko, bo kto wie, moze Marcin wcale nie chce, zebym dopedzala go teraz i nadrabiala stracony dystans? Sprobuje jednak! – postanowilam. – Sprobuje dogonic go i rozdzielic te dwa czasy stawiajac wszystko na czas trzeci!
A potem ogarnelo mnie znowu drzace, bezsilne oczekiwanie.
Wysiadlem na malej stacji z doskonala swiadomoscia, ze moja tu obecnosc wynika z calkowitej bezradnosci. Bezradny czlowiek zdolny jest czasami do posuniec wymagajacych nieslychanej energii. Tak bylo ze mna. A jednak sprawdzilem na tablicy rozklad pociagow i przez chwile rozpamietywalem ewentualnosc natychmiastowego powrotu. Rozwazania byly platoniczne, bo wiedzialem przeciez, ze nie wroce, dopoki nie wyprobuje tej dziwnej szansy, ktora objawila mi sie po poludniu i ktorej uczepilem sie blyskawicznie. Kiedy wyszedlem na maly plac przed dworcem, cisza i spokoj tego miasteczka ostatecznie wciagnely mnie w glab, poprowadzily kretymi uliczkami miedzy domy, w ktorych nie znalem nikogo.
Byl wieczor. W swietle gazowych latarni snuli sie przechodnie, ich cienie o zmiennej wielkosci plataly sie wokol nich, bardzo wyrazne, rzucajace sie w oczy jakby inne niz cienie ludzi w wiekszych miastach. Nigdy nie zwracalem uwagi na swoj cien i jego natrectwo, tu jednak musialem dostrzec obecnosc swojego satelity i to smieszne, ale przeszkadzal mi. Ciagle musialem na niego patrzec, nie moglem skoncentrowac mysli i zupelnie rozkojarzony doszedlem do rynku. Kolo fontanny stal milicjant i patrzyl w gore, na niebo pelne gwiazd, na ksiezyc pomaranczowa kula zawieszony nad placem. Moze poeta?
Sprawdzilem w notesie zapisany niedawno adres. Poeta poprawil pasek, zbyt mocno widac sciagniety pod broda, i obrzucil mnie uwaznym spojrzeniem.
– To bardzo blisko! – wyjasnil. – Zaraz panu pokaze droge… niech pan idzie!
Szlismy obok siebie, raz po raz spogladal na mnie badawczo, wreszcie zapytal:
– Pan przyjezdny? Tak? Od razu myslalem, ze nietutejszy! U nas to wszyscy znaja ten dom…
– Ta pani jest tu taka popularna?
– Ta pani? Nie! Ten dom. Tam, panie, straszy… Ludzie mowia, ze straszy, ja nie wiem! Ja musze ludzi pilnowac, nie duchow… – westchnal – duch to sobie podskoczy, podskoczy i czesc! Z ludzmi ciezej… Pojdzie pan prosto ta ulica, o ta! Potem skreci pan w pierwsza na lewo, tam tylko jeden dom ma ogrodek, to wlasnie ten, w ktorym straszy, piecdziesiat cztery!
Bez trudu znalazlem dom z ogrodkiem i przez chwile stalem przed nim niezdecydowany. Mialem za soba kilka godzin spedzonych w pociagu, wypelnionych jedynie rozmyslaniem, klasyfikacja faktow i zdarzen, tak abym mogl stanac przed tymi drzwiami calkowicie pewien, ze uda mi sie jasno wylozyc przyczyny swojej tu obecnosci. A teraz ociagalem sie z wejsciem. Kot miauczal rozdzierajaco po drugiej stronie ulicy, z otwartych okien sasiedniego domu dobiegala spokojna muzyka. Poza tym – cisza. W ciszy czlowiek dokladniej chwyta wszystkie warianty wlasnych rozterek i niepokojow. Trudniej mu podjac decyzje i to, co uwazal juz za rozstrzygniete, znowu zaczyna rozmieniac na drobne. Od sciezki wiodacej do drzwi wejsciowych dzielila mnie juz tylko zelazna, wysoka furtka. Oparty o nia, uwolniony od cienia – zawahalem sie.
Bo jakiez, u diabla, mam prawo zmuszac dziewczyne do milosci? Nie ma takiego prawa i nie moge go wymyslic tylko dlatego, ze jest mi w tej chwili potrzebne! A to, co chce zrobic, czy nie jest w pewnym sensie presja? Znalezc sojusznika i wykorzystac jego wplywy? Co w tym jest, ze wiecznie szukam mediatorow? Najpierw Wojtek Ligota, a teraz znowu chce stukac do tych drzwi? Tchorzostwo? Ucieczka przed odpowiedzialnoscia? Przeciez moglbym pojsc do niej sam, zobaczyc, przekonac sie, czy zechce sluchac moich wlasnych wyjasnien? Kiedy kapitan Ligota zapytal mnie wczorajszego wieczoru: "Dlaczego nie sprobujesz najprostszej drogi?" – potrafilem tylko glupio wpatrywac sie w sufit i milczec jak pien. Dlaczego zawsze musze kluczyc, szukac skomplikowanych drog, gmatwac, taic? Czy doprawdy nie byloby lepiej przyczepic do siebie te etykiete: zrobilem to i to, patrzcie, ludzie, i uwierzcie, ze potrafilem zawrocic w polowie slepej ulicy? Tak, jak twierdzi Hieronim, ze powinienem postapic? A ja sie tak piekielnie balem ucieczki Mady od ryzyka, ze w koncu zmusilem ja do ryzykowania wbrew jej wiedzy. Kompletnie po swinsku. To zrozumiale, ze ona nie chce teraz o mnie slyszec! Jak muzyka falszywie brzmi, to sie po prostu przekreca galke i wtedy ma sie spokoj. Nic nie swidruje w uszach. No, dobra, ale przeciez w pewnej chwili orkiestra moze zagrac prawidlowo i nie wie sie o tym! Musze wracac! – zdecydowalem nie ruszajac sie z miejsca. Z glebi ulicy zblizala sie w moja strone niewysoka, drobna kobieta. Zwolnila, kiedy zauwazyla, ze stoje oparty o furtke, ale odleglosc miedzy nami malala ciagle i wreszcie dojrzalem na wprost siebie duze, niebieskie oczy, moze nieco jasniejsze, moze nieco zwezone krotkowzrocznoscia, ale podobnie wyraziste i zaczepne jak oczy Mady.