Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna (прочитать книгу .TXT) 📗
– Ja juz wspomnialem, ze dolega mi serce!
– Slusznie! Ale czy bede ci mogl pomoc? Coz to jest takiego? Milosc bez wzajemnosci?
– Nie. To jest chyba tchorzostwo, panie kapitanie. Powinienem opowiedziec wszystko tej dziewczynie! Boje sie, ze nie zrozumie. Nie! To nawet nie to! Boje sie, ze… ze…
– Powiedz od razu, ze nie wiesz, czego sie boisz!
– Nie wiem, czego sie boje!
– A gdybys sprobowal opowiedziec jej od poczatku? Ale od samego poczatku! Od przyjazni z Romanem?
– Byloby to zwalanie winy na innych. Przeciez pan sam przekonal mnie, ze tylko ja bylem winien, ze kazda moja decyzja to jest moja decyzja!
– Nie kaze ci zwalac winy na Romana czy Mariole! Proponuje, zebys opowiedzial, zwyczajnie opowiedzial!
– Czy mozna zwyczajnie opowiedziec taka rzecz, panie kapitanie?
– Sprobuj.
– Tu przeciez nie mozna probowac. Albo wygram, albo przegram. Tu nie ma nic posrodku!
– Ja ci radze, zebys sprobowal w domu. Wieczorem, kiedy bedziesz juz lezal w lozku, opowiedz to sobie tak, jakbys jej opowiadal!
– Mozna. Albo nagram na tasme i potem wlacze magnetofon. I wtedy uslysze to z zewnatrz…
– Ile ty masz lat?
– Dziewietnascie.
– Hm… no, tak… ale w tych sprawach kazdy jest jak dziecko! Nagraj sobie na tasme i posluchaj!
– Kiedy mnie sie zdaje, panie kapitanie, ze to naprawde…
Przerwal mi.
– Nagraj sobie, nagraj! A coz to? Nawet juz ci podokuczac nie moge?
Mogl mi dokuczac. Mogl, ile tylko zapragnal. Byl jedynym czlowiekiem, ktorego zgryzliwosc cenilem sobie nieslychanie wysoko.
Wieczorem matka poszla do kina. Poszedlem do pokoju ojca i wyciagnalem magnetofon. Bylo cicho, szum tasmy i moj wlasny glos poczatkowo utrudnialy mi zebranie mysli w jakikolwiek monolog. Ale juz po chwili przywyklem.
Pozniej usiadlem w fotelu ojca i usilowalem wyobrazic sobie, ze oto jestem Mada, ktora slucha mojej relacji, staralem sie odciac od wlasnych przezyc, ocenic je obiektywnie z odleglosci… och, zaledwie kilku metrow, ktore dzielily mnie od stolika z magnetofonem! Czy to w ogole jest jakas proba?
Nacisnalem klawisz. Najpierw szum, cichy kaszel i moje pierwsze nieporadne zdanie:
– "… Sluchaj, Mada… wiesz, ja juz niejednokrotnie chcialem ci powiedziec pewne rzeczy dotyczace tego okresu… tego czasu, kiedysmy sie jeszcze nie znali. Tak sie jakos skladalo, ze nigdy nie bylo okazji… wlasciwie byly okazje, ale… no, wiesz… nie bylo nastroju. A mnie to meczy, ja bym chcial wyrzucic z siebie wszystko i wiedziec, jak ocenisz te… te moje przezycia. Ja mialem takiego kolege, na imie mial Roman. Mysmy chodzili razem do szkoly od osmej klasy, ale dopiero w dziesiatej zetknelismy sie blizej. Chodzilismy razem na papierosa w czasie przerwy. Palilismy zawsze jednego na spolke. Jeden palil, drugi pilnowal. I tak, od slowa do slowa, od papierosa do papierosa, wiesz, jak to jest. Uczylem sie niezle, Roman zawsze ode mnie odwalal. No i przez to czul sie potem zobowiazany. To byl zwyczajny chlopak, nawet nie taki zly. Wiesz, z gatunku tych, co szumia, a potem wyrastaja z nich porzadni ludzie, nawet nie wiadomo kiedy. Ja trafilem u niego na ten szum. Zawsze dosc latwo ulegalem roznym wplywom. Jako dzieciak bawilem sie, kiedys z chlopcem, ktory sie jakal. I natychmiast sam zaczalem sie jakac. Potem poznalem… to zreszta niewazne, chcialem ci tylko powiedziec, ze przylepialy sie do mnie cudze powiedzonka, czyjes przywary, jakies obce odruchy. Kiedy Roman wciagnal mnie do swojego towarzystwa, bardzo szybko przylepily sie do mnie ich zwyczaje, styl zycia, podobalo mi sie to, bo bylo ciekawsze od mojego dosc uregulowanego trybu. Stopniowo coraz wiecej czasu spedzalem poza domem, poczatkowo mama przyjmowala to nawet bez komentarzy, bo nie dzialo sie nic zlego. Po prostu, na pierwszy okres w jedenastej klasie wypadlem gorzej, niz wypadalem dawniej. Ojciec jak zwykle siedzial na placowce, dawali mi wtedy dosc duzo pieniedzy. Mada, czy ty pamietasz, jak na imieninach Tomasza usilowalas wypic te pomaranczowke i ja ci nie chcialem jej dac? Widzisz… mysmy zaczeli pic. Nie masz pojecia, jak to jest, jak to wciaga… Potrafilem wracac do domu w nocy kompletnie wstawiony. To, co przezyla wtedy moja matka, bylo koszmarem. Ja to pamietam bardzo dobrze, ale jeszcze lepiej pamietam pijane dziewczeta. Dlatego z ta pomaranczowka… Byla taka Mariola… ona tez zawsze chciala pomaranczowke! Sluchaj… ta Mariola… ona byla ze mna… losowalismy kiedys dziewczyny, ktora bedzie czyja… obiecalem sobie, ze powiem ci wszystko, wiec mowie… ja wylosowalem Mariole. Pechowo, bo ona miala straszliwe pomysly. Rozne, ale przeciez nie bede ci ich opisywal, bo tak to nigdy nie dojde do tego wieczoru, kiedy siedzialem z Mariola w Lajkoniku. Bylo juz po dziesiatej. Mnie to naprawde zupelnie nie obchodzilo, ze matka czeka na mnie w domu i ze jestem bliski zawalenia matury. Nasze potancowki czy wieczor z Mariola byly ciekawsze niz pusty dom i matura. Zreszta bylem pewien, ze jakos ja zdam. Jakos – to bylo slowo Marioli. Jej zyciowa filozofia. Ona wszystko jakos zalatwiala, ze wszystkim sobie jakos radzila, jakos lawirowala w domu, jakos uczyla sie w szkole. W koncu jakos zdala mature, ktorej ja jakos nie moglem zdac. Wtedy, w Lajkoniku, Mariola byla w doskonalym humorze i co chwila strzelala nowym pomyslem. Zeby tylko nie bylo nudno. Dla niej kazda rzecz byla lepsza od nudy. Minela dziesiata, drzwi juz zamkneli na klucz, zeby nikt nie wchodzil. Mozna bylo tylko zaplacic i wyjsc.
– Marcin! – powiedziala w pewnej chwili – nie placimy i splywamy!
– Przeciez mam forse!
– Co z tego? Dla sportu! Dla wprawy! Moze przyjsc dzien, kiedy nie bedziesz jej mial!
– Ale przeciez drzwi zamkniete, zrozum! – usilowalem jej tlumaczyc. – Zwariowalas czy co?
– Ech, tchorzysz! Marcin tchorz! Marcin tchorz! – Wydzierala sie tak glosno, ze ludzie siedzacy obok nas zaczeli mi sie przygladac z politowaniem. Mariola byla ladna, efektowna i na pozor bardzo zabawna. Wreszcie uciszyla sie troche i robiac z siebie nadasana pieknosc, powiedziala prowokacyjnie:
– Nawet takiego glupstwa nie chcesz dla mnie zrobic?
– Zrobie dla ciebie glupstwo, ale jakies inne!
Siedzielismy przy oknie. Mariola odsunela zaslone i wyjrzala na ulice. Spojrzalem i ja. Przed Lajkonikiem stal skuter. Mariola strzelila okiem w moja strone. Zrozumialem.
– To juz predzej… – zgodzilem sie – ale zaplace co do grosza!
– Zaplac, ale zawieziesz mnie na plac Zamkowy! Zostawimy go pod krolem Zygmuntem, to jest niezwykle twarzowe miejsce!
– Dobra!
Juz raz przestawialem skuter. Udalo mi sie na medal. I przestawic, i zwiac. Ten nalezal do kogos, kto byl teraz w Lajkoniku. Widzielismy tego goscia, jak tu podjechal, wszedl i dolaczyl sie do pary siedzacej przy bufecie. Zaplacilem, wyszlismy, za nami zamknieto drzwi na klucz. Sprawa wygladala na prosta.
– No! Nareszcie cos sie dzieje! – cieszyla sie Mariola i szarpala mnie za rekaw. Byla nieobliczalna w gestach: i miala zwyczaj tarmoszenia mnie za klapy marynarki albo za rekawy.
– Predzej! Predzej! – poganiala mnie jeszcze.
W gruncie rzeczy wcale mnie ta zabawa nie cieszyla, troche sie balem i w ogole… "Niech tam!" – pomyslalem. Skuter zapalil blyskawicznie. Mariola wpila sie rekoma w moj plaszcz i piszczala jak wariatka. Objechalem kosciol dookola i ostro ruszylem Nowym Swiatem. To jest cudowna rzecz jezdzic tak wieczorem, Mada. To ponosi! Za Alejami dodalem gazu. Jezdnia juz byla pusta, o tej porze ruch przeciez niewielki. W mgnieniu oka minelismy Swietokrzyska i ruszylismy w Krakowskie Przedmiescie. Plac Zamkowy byl juz blisko, tak blisko, ze wszelkie niebezpieczenstwo wydawalo mi sie nierealne. Przestalem nawet o nim myslec. Przy pomniku Mickiewicza zajechal mi droge patrol milicji. Zahamowalem, nadziewajac sie niemal na wyciagniety lizak milicjanta.
– Papiery!
Patrzylem oglupialy.
– Papiery! – powtorzyl jeszcze ostrzej.
Poklepalem sie po kieszeni.
– Nie mam przy sobie!
– Co znaczy: nie mam przy sobie?
Mariola stala obok mnie zielona na twarzy.
– Zapomnial wziac – powiedziala, wysilajac sie na usmiech – prosze nas puscic, dobrze?
Drugi milicjant odnotowal numer skutera i podszedl do nas.
– Ten sam – stwierdzil z zadowoleniem – to jest ten sam skuter!
Wzial Mariole pod reke i pociagnal w strone stojacej obok warszawy. Opierala sie.
– Niech mnie pan pusci! Ja panu zaraz wytlumacze!
– Za chwile bedziesz sie tlumaczyc! Siadaj! Mariola nie chciala wsiasc. Ale ja wiedzialem, ze kazdy opor i kazde dalsze klamstwo pogarsza tylko sytuacje.
– Wsiadaj! – krzyknalem rozzloszczony. – Wsiadaj, idiotko!
Powiedzialem "idiotko" i Mariola w tym momencie zaczela plakac. Plakala juz przez cala droge i pozniej w komisariacie. Nie bede ci tego opisywal. Meczyli mnie tam bardzo dlugo. Nie wierzyli zadnemu mojemu slowu. Zrobili ze mnie zlodzieja skuterow i nie mialem nic, co mogloby stanowic jakas obrone. Nie ja mowilem, mowily fakty. Fakty zawsze znacza wiecej niz slowa. Mariole odprowadzili do domu, zabeczana i polprzytomna. Ale niewinna. Winien bylem tylko ja. I to prawda. Ja bylem winien, ale ja nie ukradlem.
– Ukradles!
– Nie ukradlem. Chcialem przestawic!
– Ukradles! Po co? Na czesci? Mow! Na handel?
– Przywlaszczenie cudzego mienia bez zgody wlasciciela jest kradzieza. Ukradles!
– Chcialem przestawic…
I tak w kolko, Mada. Oszalec bylo mozna. O drugiej w nocy wszedl do pokoju, w ktorym mnie przesluchiwano, kapitan Ligota. Sierzant zlozyl raport.
– Opowiedz, jak bylo ~- powiedzial Ligota – tylko opowiedz spokojnie i sama prawde…
– Od poczatku mowie sama prawde – krzyknalem.
– Nie ma dwoch prawd przeciez! Jaka moge powiedziec inna!?
– Uuuuuu… tylko ty na mnie nie krzycz, moj drogi! Prosilem cie, zebys mowil zupelnie spokojnie… – kapitan sam mowi dosc cicho i w ten sposob, wiesz, zmusza po prostu do opanowania. Opanowalem sie. Opowiedzialem wszystko jeszcze raz. Zadal mi kilka pytan. Poprosil o akta mojej sprawy. Okazalo sie, ze moja sprawa ma juz akta… Przejrzal je. Podpisal.