Akademia Pana Kleksa - Brzechwa Jan (читать книги без регистрации txt) 📗
Gdy rozgoscilismy sie w salonie, Reks nacisnal wystajacy ze sciany kran, z ktorego – ku memu wielkiemu zdziwieniu – zamiast spodziewanej wody trysnelo do szklanek chlodzone mleko o przemilym smaku lodow smietankowych. Wypilem duszkiem trzy szklanki tego swietnego napoju, po czym ruszylismy z Reksem w dalsza droge.
Reks raz po raz klanial sie rozmaitym swoim znajomym i o kazdym mial zawsze cos do powiedzenia.
– Ta wyzlica to pani Nola. Nigdy nie rozstaje sie z parasolka, chociaz deszczow u nas nie bywa, a slonce swieci od spodu. Ten wielki dog nazywa sie Tango. Co dzien przejada sie serdelkami i musi zazywac olej rycynowy. A ta para jamnikow to Sambo i Bimbo. Nie rozstaja sie nigdy i usiluja wszystkich przekonac, ze krzywe nogi sa najladniejsze.
Tu przerwal i po chwili rzekl do mnie:
– Uwazaj! Wchodzimy teraz w ulice Dreczycieli. Zobaczysz cos ciekawego.
Istotnie, ulica ta przedstawiala widok niezwykly. Po obu jej stronach na kamiennych postumentach stali chlopcy w roznym wieku i o rozmaitym wygladzie. Mozna bylo rozpoznac wsrod nich synow zamoznych rodzicow i synow biedakow, chlopcow czystych, starannie ubranych, i umorusanych, rozczochranych brudasow.
Kazdy z nich kolejno wyznawal psim glosem swoja wine:
– Jestem dreczycielem, gdyz memu psu Filusiowi wybilem kamieniem oko – mowil jeden.
– Jestem dreczycielem, gdyz mego psa Dzeka wepchnalem do dolu z wapnem – mowil drugi.
– Jestem dreczycielem, gdyz memu psu Rozetce kazalem zjesc pieprz – mowil trzeci.
– Jestem dreczycielem, gdyz mego psa Rysia szarpalem nieustannie za ogon – mowil czwarty.
W podobny sposob kazdy z chlopcow przyznawal sie ze skrucha do przestepstw popelnionych wzgledem tego lub innego psa.
Jak mnie objasnil Reks, chlopcy, ktorzy drecza psy, dostaja sie do psiego raju podczas snu, po czym wracaja do domu w przekonaniu, ze wszystko to im sie tylko snilo.
Jednak po takim pobycie na ulicy Dreczycieli zaden z chlopcow nie dreczy nigdy juz wiecej swojego psa.
Bylem szczesliwy, ze udalo mi sie uniknac takiej hanby, chociaz wcale nie bylem znow taki dobry dla mego Reksa i nawet pewnego razu pomalowalem go calego czerwona farba.
Odetchnalem z ulga i od razu odzyskalem humor. Gdy znalezlismy sie na placu Robaczkow Swietojanskich, gdzie staly karuzele, hustawki, beczki smiechu i rozne tak zwane psie figle, rzucilem sie wraz z innymi psami w wir zabawy.
Bylo mi wesolo jak nigdy dotad, jednak glod zaczal mi doskwierac i zauwazylem, ze Reks poczal niespokojnie weszyc.
– Chodz – rzekl do mnie. – Zjemy cos lekkiego, a potem wrocimy do domu na serdelki.
Po czym zaprowadzil mnie na ulice Biszkoptowa, gdzie lezaly stosy biszkoptow maczanych w miodzie. Byly tak smaczne, ze nie moglem sie od nich oderwac.
– Opamietaj sie – ostrzegl mnie Reks – my jestesmy w raju, wiec nam nic nie moze zaszkodzic, ale ty latwo mozesz sie rozchorowac.
Bardzo mnie interesowalo, skad w psim raju bierze sie czekolada, biszkopty, miod i inne smakolyki; kto buduje psie domki i pomnik doktora Dolittle; skad biora sie parasolki, kapelusze, czapraki, w ktore przystrajaja sie psy oraz ich rodziny. Uwazalem jednak, ze nie powinienem o to pytac, gdyz byloby rzecza niedelikatna wtracanie sie do rajskich spraw. Pomyslalem sobie zreszta, ze na to wlasnie jest raj, azeby wszystko zjawilo sie sie w mig i nie wiadomo skad.
Zwiedzilem jeszcze z Reksem mnostwo ciekawych rzeczy: psi cyrk i psie kina, ulice Baniek Mydlanych, Zaulek Dowcipny i ulice Konfiturowa, wyscigi chartow i Teatr Trzech Pudli, hodowle kiszek kaszanych i pasztetowych, ogrodki salcesonowe, szczenieca laznie oraz rozmaite inne rajskie urzadzenia.
Wracajac na plac Doktora Dolittle, gdzie mieszkal Reks, wstapilismy jeszcze do zakladu fryzjerskiego na ulicy Syropowej. Dwaj golarce z Gor Swietego Bernarda ostrzygli nas bardzo wytwornie, po czym jeden z nich rzekl do mnie z duma:
– Nie wiem, czy szanowny pan zauwazyl, ze w tutejszym klimacie pchly nie trzymaja sie zupelnie.
– Istotnie – odrzeklem – macie tutaj rajskie zycie.
Stwierdzilem ze zdziwieniem, ze za strzyzenie nie zazadano od nas zaplaty, idac wiec sladem Reksa, grzecznie podziekowalem, liznalem mego fryzjera w nos i wyszedlem na ulice.
Slonce przygrzewalo niezmiennie i jak dowiedzialem sie od Reksa, nigdy nie zachodzilo. Gdy wrocilismy do domu mego przyjaciela, kazal on swoim szczenietom oproznic poduszki na ganku i zaproponowal mi, abym wyciagnal sie obok niego. Lezelismy tak, mile sobie gawedzac i przygladajac sie ruchowi na placu.
– Jak odrozniacie jeden dzien od drugiego – zagadnalem Reksa – skoro slonce u was nie zachodzi i nigdy nie bywa nocy?
– Bardzo prosto – odrzekl Reks. – Gdy pomnik doktora Dolittle zostaje doszczetnie zjedzony, wiemy, ze uplynal jeden dzien. Budowa nowego pomnika zabiera tylez godzin, co jego zjedzenie. Odpowiada to razem ziemskiej dobie. W ten sposob obliczymy tutaj czas. Tydzien okreslamy nazwa siedmiu pomnikow. Trzydziesci pomnikow stanowi miesiac. Rok sklada sie z trzystu szescdziesieciu pieciu pomnikow. Na placu Tabliczki Mnozenia mieszka dwudziestu foksterierow-rachmistrzow, ktorzy stale sa zajeci liczeniem kolejnych pomnikow i prowadza kalendarz psiego raju.
Tak sobie gawedzac z Reksem, dowiedzialem sie od niego rozmaitych szczegolow o posmiertnym zyciu psow.
Czulem sie bardzo dobrze w jego domu, po pewnym jednak czasie zaczalem sie nudzic. Sprzykrzyly mi sie biszkopty, czekolada i wedliny i ogromnie zachcialo mi sie zjesc troche krupniku i marchewki, ktora tak pogardzalem w domu. Odczuwalem zwlaszcza brak chleba.
Bieglem myslami do Akademii pana Kleksa i z rozpacza myslalem o tym, co by bylo, gdybym mial juz zostac na zawsze w psim raju.
Pewnego dnia lezalem sobie w ogrodku i wygrzewalem sie na sloncu razem z malymi mopsikami Reksa. Nade mna zwisaly z krzakow serdelki, na ktore patrzylem z obrzydzeniem.
– Aga, ak! Aga, ak! – uslyszalem nagle nad soba znajomy glos. Zerwalem sie na rowne nogi i ku wielkiej mej radosci ujrzalem Mateusza, ktory siedzial na galezi szpikowego drzewa z malenka koperta w dziobie.
– Mateusz! Jak sie ciesze, ze cie znowu widze! – zawolalem. – Jak to dobrze, zes po mnie przylecial. Co za szczescie!
Mateusz sfrunal na ganek i podal mi koperte. Byl to list od pana Kleksa, ktory pouczal mnie, w jaki sposob mam wdychac i wydychac powietrze, aby dowolnie kierowac swoim lotem.
Przemowilem tedy w psim narzeczu do psow, ktore zbiegly sie na widok Mateusza, podziekowalem im za goscine i za dobre serca, uscisnalem na pozegnanie mego drogiego Reksa i cala jego rodzine i udalem sie wraz z nim i z buldogiem Tomem do bramy wyjsciowej. Mateusz lecial nade mna, wesolo pogwizdujac.
Uprosilem Toma, aby mi dal do mojej kolekcji jeden guzik od swego fraczka, po czym raz jeszcze rzucilem okiem na psi raj i opuscilem jego goscinne progi.
Wciagnalem powietrze do pluc znanym mi sposobem, wydalem policzki i unioslem sie w gore.
Jakis czas slyszalem jeszcze pozegnalne ujadanie psow, niebawem jednak psi raj poczal oddalac sie ode mnie, stal sie jak maly niebieski obloczek, az wreszcie calkiem zniknal mi z oczu.
Lecialem obok Mateusza, kierujac sie wskazowkami, ktorych udzielil mi w liscie pan Kleks.
Po kilku godzinach lotu ujrzalem pod soba w swietle zachodzacego slonca dachy domow i ulice naszego miasta.
– Emia uz isko! – krzyknal mi w ucho Mateusz, co znaczylo: – Akademia juz blisko!
Rzeczywiscie, po chwili dostrzeglem mury Akademii, park otaczajacy ja ze wszystkich stron i samego pana Kleksa, ktory wylecial mi na spotkanie i z daleka wymachiwal rekami na powitanie.
Przed zapadnieciem mroku bylismy juz w domu.
Okazalo sie, ze nieobecnosc moja trwala dwanascie dni.
Nie umiem po prostu opisac radosci, jaka odczuwalem z okazji powrotu na ziemie. Koledzy nie mogli sie mna nacieszyc, natomiast pan Kleks kazal mi zlozyc uroczyste przyrzeczenie, ze nigdy juz wiecej nie bede latal.
Przyrzeczenie takie zlozylem i dotrzymam go z cala pewnoscia.