Zapa?ka Na Zakr?cie - Siesicka Krystyna (прочитать книгу .TXT) 📗
– Wiem.
– Gdybym ci mogla ufac… Znowu!
– Gdybys mi mogla ufac…?
– Powiedzialabym: jak to dobrze, ze ja kochasz! Niestety, nie ufam ci za grosz. Za grosz! Marcin… prosze cie, zostaw ja w spokoju! Zasluguje na cos lepszego niz twoje uczucie!
– O, potrafisz byc okrutna, mamo!
– Widocznie po mnie odziedziczyles swoje umiejetnosci! Badz wiec dalej okrutny dla mnie, a ja zostaw lepszemu losowi…
– Nie widze innego wyjscia.
Rozesmiala sie i powiedziala z satysfakcja:
– Nie masz widac szans u takich dziewczat, jak ona! Rozgryzla cie, zanim podniosles przylbice!
Ogarnela mnie wscieklosc. Jak dlugo zamierza wypominac mi tamte sprawy? Czy nie stawalem na glowie, zeby podporzadkowac sie teraz jej zadaniom, nawet wtedy, kiedy wydawaly mi sie absurdalne? Zadnych nowych znajomosci, zadnych kontaktow! No, tak… Wtedy ta historia z Adamem. Ale w rezultacie uprzytomnilem sobie sam, jak bardzo musze sie pilnowac. W koncu wyszlo na dobre. Wiec jak dlugo mozna rozdrapywac i rozdrapywac to, czego wspomnienie staje mi sie coraz bardziej nienawistne? Jakim prawem matka uwaza, ze nie jestem wart Mady, jezeli wlasnie w tej dziewczynie widze zaprzeczenie swoich bylych racji?
Nie myslalem dlugo, wlasciwie nie myslalem wcale. Najgorsze jest to, ze w momentach pasji przestaje myslec.
– To staje sie w koncu potworne! – wybuchnalem ze zloscia. – Dlaczego jestes taka zgryzliwa?
– Zgryzliwa? Zgryzliwoscia nazywasz te odrobine prawdy o sobie, ktora ci przypominam?
– Jak dlugo zamierzasz traktowac mnie jak wykolejenca? A zreszta… co ty wiesz o Madzie, ze tak jej bronisz przede mna?
Bez namyslu spralbym kazdego, kto odwazylby sie powiedziec zle slowo o tej dziewczynie. Bez namyslu sam zaczalem mowic o niej to, co mi slina przyniosla na jezyk.
– A jezeli ci powiem, ze jestesmy siebie warci? Ze jej ukladnosc i cala ta wyjatkowosc to zwyczajna zgrywa? Ze w gruncie rzeczy jest taka, jak Mariola albo jeszcze gorsza? Znam ja na pewno lepiej niz ty!
Podeszla do mnie blizej. Widzialem jej oczy dziwnie zwezone. Przygladala mi sie przez chwile, a potem powiedziala nieswoim syczacym glosem:
– Nic nie potrafisz uszanowac! Nic! Nawet wlasnego uczucia, jezeli w ogole jestes do niego zdolny!
Uderzyla mnie bardzo mocno. Po raz pierwszy w zyciu uderzyla mnie w twarz. Nie zrobila tego nawet wtedy, kiedy noca kapitan Ligota przyprowadzil mnie do domu. Zrobila to teraz. Stanela w obronie dziewczyny, ktora ja kochalem. Nie ocenilem wtedy wymowy tego paradoksu.
Nastepnego dnia powiedziala mi krotko:
– Spakuj sie. Jutro wracamy do domu.
A wiec pozostal mi jeszcze jeden jedyny dzien. To duzo, wystarczajaco duzo czasu na to, zeby wszystko Madzie wyjasnic. Niech kpi, ale niech wie, ze ja kocham.
Matka nie oponowala, kiedy bralem rakiete i pilki. Nie bylem w stanie grac.
– Jestem na to zbyt wsciekly, Mada! – powiedzialem.
Przez chwile przygladala mi sie z zaciekawieniem. Przechylila glowe na bok. Mocno zwiazane nad uszami wlosy sterczaly jej zabawnie. Szeroko otwarte oczy. Uniesione w gore brwi. Byla chyba zupelnie nieswiadoma wlasnego wdzieku.
Szlismy wolno dluga, cienista droga. Wiadomosc o moim wyjezdzie przyjela bez odrobiny zalu. Bylem dla niej jak lisc, ktory opada z drzewa jesienia, bo takie jest prawo, natury. Ale czasami dziewczyny podnosza z ziemi opadle liscie. Pomyslalem o tym proponujac jej spotkanie po powrocie. Odmowila z osobliwa stanowczoscia. Nie byl to moment odpowiedni dla moich wyznan. Co chwile mijali nas obcy ludzie, halasliwe grupy mlodziezy, rozkrzyczane dzieci. A ja chcialem powiedziec Madzie to spokojnie i w skupieniu, tak zeby nic nie moglo jej rozproszyc, zeby nie miala dokad uciec spojrzeniem, zeby musiala potraktowac mnie na serio. Przypomnialem sobie, ze gdzies w poblizu jest plebania ze slynnym w okolicy rosarium ksiedza. Z daleka dostrzeglem otwarta furtke.
– Chodzmy zobaczyc rosarium proboszcza. Nie bylem tam nigdy.
– Nie lubie roz – skrzywila sie niechetnie.
– Ja takze nie lubie roz, ale chetnie zobacze rosarium! – usilowalem ja naklonic. – Podobno jest fantastyczne!
– Ale ja nie mam ochoty ogladac rosarium! To mnie zupelnie nie interesuje! Jezeli rzeczywiscie chcesz je zobaczyc, to idz! Poczekam na ciebie… o, tu jest lawka.
Poszedlem. Juz nawet nie dla tych roz, po prostu chcialem zostac przez chwile sam. Chodzilem jak bledny, zaledwie dostrzegajac to wszystko, co bylo dokola mnie. Dalem sie opetac jednej mysli: chcialem, zeby Mada wiedziala. Juz! Zaraz! Natychmiast! Rozgrywka zblizala sie do konca i moglem ujawnic wreszcie te karte, wiecej warta niz zlosliwe blotki, ktorymi gralem do tej pory. Szybko wyszedlem z rosarium.
– To bylo warte dokladniejszego obejrzenia i zaluje, ze nie przyszedlem tu wczesniej – powiedzialem spokojnie.
W tej samej chwili dostrzeglem Miske i Piotra. Ucieszylo mnie to nawet, bo dawno zauwazylem, ze w ich obecnosci Mada przycicha i lagodnieje. Pewno. Bylo cos miedzy Miska i Piotrem, przed czym chcialo sie zdjac kapelusz. Miska zdziwila sie wyraznie, kiedy powiedzialem, ze po raz pierwszy bylem w rosarium.
– No wiesz, Mada! Ze tez nie przyprowadzilas go tu wczesniej! Mada przeciez uwielbia roze…
Spojrzala na Made i musiala dopiero teraz zauwazyc jej gniew, ktorego nie potrafila ukryc.
Miska speszyla sie.
– Cos ty…? Mada…?
Tym pytaniem pelnym konsternacji i niezrozumienia pogorszyla tylko dostatecznie kiepski stan rzeczy. Zrozumialem, ze Mada nie chciala ogladac swojego ukochanego rosarium – ze mna. Nie bylem godzien uczestniczenia w tym malym misterium, ktore widac celebrowala w ogrodzie proboszcza. Jeszcze od wczoraj czulem reke matki na swoim policzku, to bylo drugim uderzeniem. Czyzby Mada wiedziala o mnie wszystko? Czyzby jakims cudem zdolala poznac cala moja historie? To bylo nieprawdopodobne, ale tak wlasnie musialo byc. Szlismy w strone domu. Mada nie odzywala sie ani slowem. Najwyrazniej osadzila mnie i wydala wyrok skazujacy – nie moglem inaczej rozumiec tego milczenia. Ale przeciez za jedno przewinienie kaze sie czlowieka tylko raz. Matka nie mogla tego pojac. A teraz Mada! Wyjasnic! Nie, nie bylem w stanie nic wyjasnic. Pozegnanie trwalo krotko. Tak jakbysmy mieli spotkac sie jeszcze tysiac razy. Nikogo nie bylo na peronie, kiedy wyjezdzalem z Osady.
Ulozylem nasze bagaze na siatce, zamowilem dwie kawy u konduktora. Matka patrzyla na mnie wzrokiem, ktorego nie moglem zniesc. Byla zrozpaczona, widzialem to.
– Sluchaj mamo… nie sposob tak dalej zyc.
– Och, Marcin… nie mow lepiej…
– Mamo, czys ty im cos powiedziala?
– Nie to, co myslisz, Marcin! Tego nie powiedzialam! One nie maja pojecia.
– Wiesz na pewno?
– Tak.
Byla to odrobina ulgi.
– Co powiedzialas?
– Ze ci nie ufam. Musialam to powiedziec matce dziewczyny, z ktora wloczyles sie bez przerwy. Sama jestem matka, zrozum!
– Zawsze ja mam rozumiec! Ty nigdy nie chcesz!
– Ja juz swoje zrozumialam. Nie potrafilam cie wychowac. Teraz moge tylko mechanicznie powstrzymywac zlo, ktore jestes w stanie wyrzadzic! Nie, ty nie wzdychaj, Marcin!
– Wzdychaniem nie wyrzadzam nikomu szkody! Pozwol mi wzdychac, na milosierdzie boskie, nic poza tym nie moge zrobic! Ulegam ci we wszystkim i bez dyskusji. Chce cie jakos uspokoic. Mamo, ja znowu duzo o tym myslalem. Postepujac ze mna w ten sposob nie dajesz mi czasu na rehabilitacje!
Byl to pociag z miejscowkami, niezbyt zapelniony, bo wracalismy kilka dni przed szczytem. Ale z korytarza weszlo dwoch mezczyzn, ktorzy takze mieli miejsca w naszym przedziale. Rozmowa utknela na martwym punkcie i zalatwila tylko tyle, ze w ogole przestalem rozumiec postepowanie Mady.
A jednak wrocilem do domu w pewnym sensie umocniony. Odkrylem w sobie upodobania, o ktorych istnieniu nie mialem bladego pojecia. Ta plycizna, ktora niegdys wydawala mi sie najlatwiejsza droga przebrniecia jakos przez zycie, przestala mnie necic. Twardo postanowilem pojsc na medycyne chociaz do niedawna przerazal mnie wysilek, ktory musialbym wlozyc w te studia. Teraz nie balem sie wysilku. Nie balem sie niczego. I nikogo. Nawet Romana. Uswiadomilem to sobie w czasie naszego pierwszego spotkania. Poczatkowo traktowal mnie nieco z gory, z wyzyn pierwszego roku studiow, ale po pierwszej lampce wina, ktora mi postawil z mina dobrotliwego wujaszka, przypomnial sobie, jakim dobrym bylem kiedys kumplem.
– Koles, nie badz ty frajer i zabaw sie z nami w sobote…
Mial katar i bez przerwy pociagal nosem. Draznilo mnie to. Siedzielismy w malej winiarni, ktorej klimat wciagal mnie dawniej tak, ze czulem sie tu zadomowiony. Teraz patrzylem na wszystko z boku, po raz pierwszy – oczyma widza.
– Ummmm… – zamruczal Roman – co to ja sie chcialem zapytac… a, z tym Ligota! No, wiesz, z tym kapitanem… to co? Przycichl?
– Na mnie juz czas, Roman! – podnioslem sie z miejsca. – Pytales o Ligote? Przycichl…
W dziwnych okolicznosciach Ligotowie zjawili sie przy mnie. Kapitan wtedy, noca, kiedy dwaj milicjanci meldowali mu w komisariacie o calym zajsciu. I w niespelna pol roku pozniej – jego syn Wojtek, kiedy w liceum, do ktorego przeniosl mnie ojciec, wychowawca po raz pierwszy sprawdzal liste obecnosci. Wywolal moje nazwisko, wstalem i w tej samej chwili spostrzeglem, ze siedzacy przy pierwszym stoliku szczuply, niewysoki brunet gwaltownie odwraca glowe w moja strone. Rzucil mi spojrzenie predkie, uwazne, zaciekawione. W sekunde pozniej stary Foczynski zapytal:
– No co, Ligota? Siedzisz na tym samym miejscu, na ktorym siedziales w zeszlym roku?
– Tak, panie profesorze. Ja tak jak kot, przywiazuje sie do miejsca!
I znowu spojrzal na mnie, jakby chcial skontrolowac, czy uslyszalem jego nazwisko. Uslyszalem i zmrozilo mnie. Minelo kilka dni, zamienilismy ze soba zaledwie pare nic nie znaczacych zdan. Ktoregos ranka podszedl do mnie i powiedzial:
– Petrykowski, ten, wiesz… ten, z ktorym siedzialem, przeniosl sie do innej budy. Nie przeszedlbys do mnie?