Diabelska Alternatywa - Forsyth Frederick (читать книги онлайн бесплатно полностью без .TXT) 📗
– Czy wie pan, co to jest, kapitanie?
Larsen wzruszyl niecierpliwie ramionami. Dostatecznie duzo widzial juz urzadzen radiowych, zeby domyslac sie, ze to jakis rodzaj tranzystorowego nadajnika.
– To oscylator – wyjasnil Drake. – Jesli nacisne ten czerwony guzik, zacznie emitowac sygnal wysokiej czestotliwosci, ktorego wysokosc i natezenie beda stopniowo rosly. Oczywiscie nasze uszy nie uslysza tego sygnalu. Ale do kazdego ladunku wybuchowego na tym statku jest podlaczony odbiornik, ktory moze i bedzie to “slyszec”. Wraz ze zwiekszaniem czestotliwosci sygnalu beda sie posuwac do przodu wskazowki w odbiornikach, az osiagna kres skali. Wtedy przepala sie w nich bezpieczniki i ustanie obieg pradu w zapalnikach. Przerwanie tego pradu uruchamia zapalnik. Czy rozumie pan, co to oznacza?
Larsen patrzyl skamienialy na osobnika po drugiej stronie stolu. Jego statek, jego ukochana “Freya” padla ofiara przemocy – a on nie moze nic przeciwko temu zdzialac. Cala zaloga siedzi uwieziona w stalowej trumnie, oddzielona tylko warstwa blachy od piekielnego ladunku, ktory w jednej chwili moze ich zmiazdzyc i zalac setkami ton lodowatej wody.
Wyobraznia podsunela mu plastyczny obraz piekla, jakie sie tu rozegra. Jesli ladunki wybuchna, w burtach statku przy zbiornikach balastowych powstana cztery wielkie dziury. Ryczace kaskady wleja sie tedy do srodka, wypelniajac w ciagu paru minut przednie i tylne ladownie. Przez wyrwane wybuchami otwory wewnetrzne woda morska – znacznie ciezsza od ropy – wypchnie ja z sasiednich zbiornikow na poklad i dalej do morza. W szybkim tempie szesc zbiornikow dziobowych i tylez rufowych napelni sie woda. Dziesiatki tysiecy ton wody obciaza tez wielka hale maszynowni. Dziob i rufa obniza sie o co najmniej dziesiec stop, ale srodek statku nadal bedzie sie unosil wysoko na fali, dzieki dwom pustym zbiornikom balastowym. “Freya”, najpiekniejsza z nordyckich bogin, przegnie sie bolesnie do tylu – i peknie na pol. Obie polowy opadna szybko na dno – ledwie dwadziescia piec stop nizej – i osiada tam z piecdziesiecioma otwartymi na osciez klapami kontrolnymi. Z tych otworow wystrzela ku powierzchni Morza Polnocnego slupy tlustej cieczy.
Byc moze minie nawet cala godzina, zanim statek noszacy imie poteznej bogini, osiadzie ostatecznie na morskim dnie – ale bedzie to nieodwracalne. Byc moze na tak plytkich wodach gorna czesc mostka pozostanie nad powierzchnia – ale juz nigdy nie pozegluje. Byc moze mina trzy dni, zanim cala ropa z ladowni statku wydostanie sie na powierzchnie – ale w tym czasie zaden nurek nie odwazy sie opuscic miedzy kolumny rwacej ku gorze cieczy, by zamknac pokrywy kontrolne. A wiec i utrata ladunku, tak jak zniszczenie statku, bedzie calkowita i nieodwracalna.
Patrzyl wciaz w zamaskowana twarz naprzeciw, ale nie odpowiadal. Narastal w nim gniew, ale twarz pozostawala kamienna.
– Co mam robic? – spytal.
Terrorysta spojrzal na cyfrowa tarcze zegara na scianie. Byla szosta czterdziesci piec.
– Przejdziemy do kabiny radiooperatora – odpowiedzial. – I porozmawiamy z Rotterdamem. Albo raczej: pan porozmawia z Rotterdamem.
Dwadziescia szesc mil na wschod od nich wielkie zolte plomienie, wydobywajace sie dniem i noca z kolumn rafineryjnych Europortu zostaly wreszcie przycmione przez wstajace slonce. Przez cala noc z mostka “Freyi” widac bylo te pochodnie na ciemnym niebie nad rafineriami Shella, Chevrona, British Petroleum – a takze, daleko za nimi, zimno-blekitna lune latarni ulicznych Rotterdamu.
Rafinerie i labirynt kanalow Europortu, najwiekszego naftowego portu swiata, rozciagaja sie na wielkim obszarze na poludnie od ujscia Mozy. Na polnocnym brzegu lezy Hook van Holland, z duza przystania promowa i budynkiem Kontroli Mozy: przysadzistym, jakby przygietym pod ciezarem wielkich, wirujacych wciaz anten radarowych, l kwietnia, o godzinie 6.45 rano, dyzurujacy w osrodku kontroli Bernhard Dijkstra przeciagal sie i ziewal. Za kwadrans bedzie mogl pojechac do domu na dobrze zapracowane sniadanie. Pozniej, po paru godzinach snu, wsiadzie na motor przed swoim domem w Gravenzande i przyjedzie tu z powrotem – mimo wolnego dnia – by zobaczyc, jak nowy tankowiec, nowy supergigant, bedzie wchodzil do portu. To bedzie ciekawy dzien – pomyslal mimo zmeczenia. Jakby w odpowiedzi na te mysli glosnik nad jego glowa nagle ozyl:
– Pilot Maas, Pilot Maas, tu “Freya”.
Supertankowiec odezwal sie na kanale dwudziestym, z ktorego przewaznie korzystaly statki pozostajace jeszcze na otwartym morzu. Dijkstra pochylil sie nad konsoleta i przelaczyl kanal swojego nadajnika.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Slucham cie.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Mowi kapitan Larsen. Gdzie jest w tej chwili kuter z ekipa cumownicza dla mnie?
Dijkstra zajrzal do dziennika, lezacego na lewo od konsolety.
– “Freya”, tu Pilot Maas. Wyszli z Hook przeszlo godzine temu. Powinni byc u ciebie za dwadziescia minut.
To, co teraz uslyszal, poderwalo go na rowne nogi.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Polacz sie natychmiast z kutrem i powiedz, zeby wracali do portu. Nie mozemy wziac ich na poklad. Odwolaj takze start pilotow z Schiphol, powtarzam: odwolaj start pilotow. Nie mozemy ich przyjac. Sytuacja wyjatkowa, powtarzam: sytuacja wyjatkowa.
Dijkstra zakryl mikrofon reka i wrzasnal na drugiego dyzurnego:
– Magnetofon!
Kiedy szpule magnetofonu zaczely sie obracac, Dijkstra odsunal dlon od mikrofonu i bardzo wyraznie powiedzial:
– “Freya”, tu Pilot Maas. Zrozumialem, ze nie chcecie przyjac ekipy cumowniczej. Zrozumialem, ze mam odwolac start pilotow. Prosze o potwierdzenie.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Potwierdzam. Potwierdzam.
– “Freya”, podaj szczegoly sytuacji wyjatkowej.
Przez dziesiec sekund glosnik milczal, jakby tam, na morzu, na mostku “Freyi”, toczyly sie jakies konsultacje. Potem w osrodku kontroli zagrzmial znowu glos Larsena.
– Pilot Maas, tu “Freya”. Nie moge na razie podac szczegolow. Moge tylko powiedziec, ze jesli beda jakiekolwiek proby zblizenia sie do “Freyi”, zostana zabici ludzie. Trzymajcie sie z daleka. Nie probujcie sami kontaktowac sie z “Freya” przez radio. Zglosze sie ponownie o godzinie dziewiatej zero zero. W osrodku kontroli ma byc obecny dyrektor portu. Wezwijcie go. To wszystko.
Glos zamilkl, rozlegl sie wyrazny trzask wylacznika. Dijkstra probowal jeszcze nawiazac kontakt dwa lub trzy razy, ale bez powodzenia. Spojrzal niepewnie na kolege.
– Co to moze znaczyc, u diabla?
Drugi kontroler, Schipper, wzruszyl tylko ramionami.
– Nie podoba mi sie glos kapitana Larsena – powiedzial. – Mam wrazenie, ze on jest w niebezpieczenstwie.
– Mowil cos o zabijaniu ludzi – zastanawial sie glosno Dijkstra. – Kto niby ma ich zabic? Czy to bunt na pokladzie? A moze ktos wpadl w szal?
– Zanim to wyjasnimy, lepiej zrobmy to, czego zadal – poradzil Schipper.
– Slusznie. Ty zadzwon do dyrektora, a ja polacze sie z kutrem i z tymi pilotami na Schiphol.
Kuter wiozacy ekipe cumownicza parl do przodu, sapiac ciezko, ze stala szybkoscia dziesieciu wezlow. Do “Freyi” mial jeszcze trzy mile wyjatkowo dzis gladkiego i spokojnego morza. Zapowiadal sie piekny wiosenny poranek, bardzo cieply jak na te pore roku. Z odleglosci trzech mil masyw tankowca robil juz wielkie wrazenie, totez Holendrzy, ktorzy mieli pomagac przy jego cumowaniu, z zaciekawieniem wyciagali szyje. Zaden nie pomyslal nic szczegolnego, gdy martwy dotad radiotelefon wiszacy obok sternika nagle szczeknal i zagadal. Szyper chwycil sluchawke i przycisnal ja do ucha. Silnik zagluszal jednak rozmowe, wiec szyper przelaczyl go na jalowy bieg i poprosil o powtorzenie. Ledwie je uslyszal, polozyl ster ostro na prawa burte; kuter zatoczyl duze polkole.
– Wracamy do domu – oswiadczyl sternik zaskoczonym ludziom na pokladzie. – Tam jest cos nie w porzadku. Kapitan Larsen nie przygotowal jeszcze dla nas sniadania.
Kuter odplynal w strone Hook. Za jego rufa masyw “Freyi” znow zaczal malec, az stopil sie z horyzontem.
Na lotnisku Schiphol pod Amsterdamem dwaj piloci – znawcy wod przybrzeznych – szli szybko w strone helikoptera Zarzadu Portu, ktory mial ich zawiezc na poklad tankowca. Byla to normalna praktyka; zawsze latali do czekajacych na nich statkow smiglowcem. Starszy 2 pilotow – szpakowaty mezczyzna, ktory juz dwadziescia lat spedzil na morzu, mial licencje kapitana, a od pietnastu lat pracowal u ujscia Mozy – niosl “brazowa skrzynke”: instrumentarium, ktore pozwalalo sterowac statkiem z dokladnoscia do jednego jarda, jesli bylo to potrzebne; a moglo byc potrzebne dzisiaj, zwazywszy, ze kadlub “Freyi” dzielilo od dna toru wodnego nie wiecej niz dwadziescia stop, a tak zwany Kanal Wewnetrzny, ktory miala pokonac, byl szerszy od niej samej zaledwie o pietnascie stop. Kiedy schyleni, na zgietych kolanach przemykali pod wirujacym smiglem, pilot helikoptera wychylil sie z kabiny.,…
– Zdaje sie, ze tam cos nie gra! – staral sie przekrzyczec halas silnika. – Musimy zaczekac.
Silnik zgasl, ale wielkie platy dlugo jeszcze wirowaly nad ich glowami, zanim wreszcie stanely.
– Ale dlaczego, do cholery? – spytal mlodszy z pilotow.
– A ja skad moge wiedziec? – bronil sie lotnik z helikoptera. – Dopiero co dostalem ten meldunek z Kontroli Mozy. Chyba po prostu statek nie jest jeszcze gotow do wejscia.
Kilka minut przed osma w uroczym wiejskim domku pod Ylaardingen zadzwonil telefon; dyrektor portu rotterdamskiego, Dirk van Gelder, jadl wlasnie sniadanie.
– To do ciebie! – zawolala zona, ktora podniosla sluchawke, po czym wrocila do kuchni, gdzie wlasnie z ekspresu zaczela sie saczyc aromatyczna kawa. Van Gelder wstal od stolu, rzucil gazete na krzeslo i poczlapal w miekkich kapciach do przedpokoju. W miare jak sluchal dlugiego potoku slow, jego twarz powazniala, a brwi coraz bardziej sie marszczyly.
– Jak powiedzial? Beda zabici?
Nowy strumien slow poplynal w sluchawce.