Diabelska wygrana - Kat Martin (читать книги полностью без сокращений TXT) 📗
Rozdzial 7
Aleksa zobaczyla zamek wynurzajacy sie ze sma¬ganego wiatrem surowego wybrzeza. Jego wspania¬le okragle wiezyczki strzelaly zlowieszczo ku zasnu¬temu chmurami niebu. Z poczatku wrazenie bylo przygnebiajace, jako ze budowla troche przypomi¬nala sredniowieczna fortece szykujaca sie do obro¬ny przed Aleksa, a troche – stare wiezienie.
Potem, gdy podjechali blizej, uslyszala glosny szum morza i krzyk krazacych nad woda mew o szarych skrzydlach. Spienione fale uderzaly o brzeg, ostry slony wiatr wdzieral sie przez otwar¬te okienka powozu. Zamek w otoczeniu surowej, brutalnej i nieposkromionej przyrody, sceneria przywodzaca na mysl gotycka powiesc, dzialal na zmysly. Wszystko w jakis niewytlumaczalny sposob przemawialo do wyobrazni Aleksy. Jej ser¬ce bilo coraz szybciej, oczekujac tego, co nieznane.
Gola ziemia przypominala Aleksie jej tajemni¬czego wlasciciela. Podobnie jak on, ta mrocz¬na sceneria przyciagala ja swoim niesamowitym pieknem.
Zauwazyla jeszcze inne rzeczy, gdy pochylila sie nieco do przodu, zeby lepiej zobaczyc swoj nowy dom. Wiezyczki byly porosniete bujnym, zielonym bluszczem, ktory rozposcieral sie takze na murach, lagodzac surowosc kamiennych scian. Niegdysiej¬sza fosa zostala dawno temu zasypana, a teraz ro¬sly w niej kolorowe kwiaty. Nagietki sterczaly po¬nad dywanem zielonej trybuli, niebieskie kakole i rozowe lwie paszcze kolysaly sie na wietrze.
Po kilku minutach powoz wjechal na dlugi zwi¬rowy podjazd, a kilka szczekajacych glosno psow wybieglo im na spotkanie. W koncu kareta stane¬la. Damien zeskoczyl z kozla na ziemie i otworzyl drzwiczki. Zaskoczona jego ponura mina Aleksa w milczeniu pozwolila, zeby pomogl jej wysiasc.
– Nie jest to Stoneleigh ani Marden – powie¬dzial dziwnie szorstko – ale mysle, ze z czasem sie przyzwyczaisz. – Poprowadzil ja do wielkich debo¬wych drzwi, idac zwawym krokiem, i przytrzymy¬wal w sposob nieco bardziej formalny, niz sie spo¬dziewala.
Minela lokaja stojacego przy wejsciu i nagle znieruchomiala. Znalazla sie w pomieszczeniu, ktore niegdys bylo Wielka Sala, otoczonym belka¬mi przyciemnianymi od dymu pozarow z okresu ostatnich kilkuset lat. Stanela zauroczona ponad¬czasowoscia tego miejsca.
– To niesamowite… – wyszeptala, spogladajac z zachwytem na ciezkie zelazne zyrandole i wielkie kamienne palenisko. Przy drzwjach pelnily warte starodawne zbroje, z krokwi zwisaly srebrzyste choragwie ozdobione herbem rodzinnym Falonow – ptakiem wzbijajacym sie w powietrze.
– To najstarsza czesc zamku – rzekl powsciagliwie Damien. – Jest kilka nowszych skrzydel, ale tu¬taj zawsze bylo glowne wejscie i jakos nie mam ochoty tego zmieniac.
– W cale ci sie nie dziwie.
– Niektore budynki na zewnatrz i kilka wiezyczek potrzebuje naprawy, ale reszta domu jest w dobrym stanie. Jak juz mowilem, nie jest to Sto¬neleigh ani Marden, ale byc moze z czasem zaak¬ceptujesz to miejsce jako swoj dom.
Czyzby uslyszala w jego glosie nute niepewno¬sci? Pilnie obserwowal jej twarz od momentu, gdy wysiadla z karety. Czy mozliwe, ze tak samo jak ona obawial sie, iz nie spodoba sie jej nowe miej¬sce zamieszkania?
Usmiechnela sie do niego lagodnie.
– Zamek Falon jest wspanialy. Zupelnie niepo¬dobny do tych, ktore widzialam dotychczas. Zie¬mia dokola jest dzika i naga, lecz na swoj sposob piekna.
Ogladala wnetrze zamku. Ogien plonal przy¬jemnie w kominku tak wielkim, ze dorosly mezczy¬zna moglby stanac wyprostowany w jego wnetrzu. Meble byly wypolerowane i nieskazitelnie czyste. Sluzacy czekajacy w poblizu sprawiali wrazenie kompetentnych i milych. Spogladali na swojego pana w taki sposob, jakby naprawde byli zadowo¬leni z jego powrotu.
– Jest tu o wiele przyjemniej, niz mozna sie bylo spodziewac – dodala. – I czuje sie atmosfere cie¬pla, ktorej nie oczekiwalam. – Delikatnie przesu¬nela dlonia po blacie debowego, wygladajacego na kilkusetletni, stolu. – Co do jednego masz racje. Nie jest to Stoneleigh ani Marden. One sa piekne i wielkie, lecz nigdy nie bylo w nich atmosfery zy¬cia i domowego ogniska, ktora wyczuwam tutaj. Dla mnie byly to jedynie cztery sciany, nic wiecej. Nigdy nie czulam sie z nimi zwiazana, a wydaje mi sie, ze tutaj byloby to mozliwe.
Damien blysnal jednym ze swoich najbardziej olsniewajacych usmiechow. Napiecie ustapilo z je¬go twarzy, a w jasnoniebieskich oczach zaplonely wesole ogniki. Wygladal jeszcze przystojniej niz kiedykolwiek przedtem, jeszcze bardziej zniewala¬jaco. Pomyslala, ze chcialaby widziec ten usmiech jak najczesciej.
– Obawialem sie, ze moj zamek wyda ci sie po¬nury i smutny. Tak o nim myslala moja matka. Nienawidzila tego miejsca od pierwszego dnia, kiedy tu przybyla. Ale ojciec zawsze je kochal, po¬dobnie jak ja.
Poczula w sercu raposc, ze sprawila mu taka przyjemnosc.
– Jestem pewna, ze i ja je pokocham. Usmiechnal sie jeszcze szerzej. Gdy na nia spoj¬rzal, jego oczy przybraly barwe ciemniejszego ble¬kitu. Widziala w nich glod, pragnienie, ktore ostat¬nio probowal skrzetnie ukryc. Ona rowniez poczu¬la przyspieszone bicie serca, swiezy rumieniec na policzkach. Chciala powiedziec cos jeszcze na temat domu, lecz nim zdazyla otworzyc usta, zblizyl sie kamerdyner. Na jego waskiej, postarza¬lej twarzy malowala sie konsternacja.
– Przepraszam, milordzie.
– Wybacz, Montague. Zaniedbalem stosownej introdukcji. Tak jak napisalem w liscie, w koncu wzialem sobie zone. – Spojrzal na nia przelotnie, cieplo, zatrzymujac sekunde dluzej wzrok na jej piersiach. Oblala ja fala goraca. – Oto twoja nowa pani. Lady Falon, to jest Wesley Montague, nasz kamerdyner.
Szczuply mezczyzna sklonil sie sztywno.
– Jestem zaszczycony, milady. W imieniu swoim i calej sluzby witam pania w zamku Falon.
– Dziekuje
– Wiekszosc sluzby pracuje w Falon od wielu lat – stwierdzil Damien. – Bedziesz miala czas, by poznac pozostalych, gdy sie juz troche zadomowisz.
Przeniosl wzrok na kamerdynera, ktory poruszal sie niespokojnie, obserwowany z tak bliska.
– Obawiam sie, ze jest jeszcze jedna sprawa, mi¬lordzie.
Damien spojrzal na niego uwaznie.
– O co chodzi? – Byl o kilkanascie centymetrow wyzszy od chudego, siwiejacego mezczyzny, jednak Montague wcale nie wydawal sie wystrflszony. Wy¬dawalo sie, ze jest miedzy nimi jakas przyjazna wiez.
– Wspomnial pan o swojej matce, milordzie.
Musze z przykroscia zawiadomic, ze wczoraj przy¬byla do zamku.
– Moja matka?
– Niestety tak. A takze panska siostra.
Damien niecierpliwym ruchem przeczesal dlo¬nia czarne wlosy.
– Dobry Jezu, przeciez nie przyjezdzaly tu od wielu lat.
– No wlasnie, sir.
– Czy wyjawily cel swojej wizyty?
Montague zerknal w kierunku Aleksy. Na jego wychudlych bladych policzkach pojawil sie nie¬znaczny rumIemec.
– Dowiedzialy sie o panskim slubie, milordzie, wydaje sie, jeszcze zanim nastapil. Twierdza, ze to teraz glowny temat towarzyskich plotek.
– Nie watpie – westchnal Damien. – Zapewne przyjechaly, zeby cieszyc sie moja genialna zemsta.
– Obawiam sie, ze jest zupelnie przeciwnie. – Ka¬merdyner jeszcze bardziej sie zaczerwienil. – Moze powinnismy porozmawiac o tym na osobnosci.
– Wykrztus to z siebie, czlowieku. Ta dama jest moja zona. Predzej czy pozniej bedzie musiala sta¬nac w obliczu mojej "kochajacej rodzinki".
Montague odchrzaknal.
– Wydaje sie, milordzie, ze obie sa bardzo nieza¬dowolone z panskiego wyboru. Uwazaja, ze zhan¬bil pan pamiec swojego zmarlego brata.
Twarz Damiena stezala, a Aleksa nagle poczula, ze nogi odmawiaja jej posluszenstwa. Wiedziala, ze wszystko poszlo zbyt latwo, ze nie moglo sie skonczyc tak szybko.
– Gdzie one sa?
– Podano im podwieczorek w Pokoju Podroznym. Poprosilem je tam w nadziei, ze nie dowiedza sie o panskim przyjezdzie do momentu, az zdazy¬my porozmawiac.
– Dziekuje ci, Monty. – Damien odwrocil sie do Aleksy. – Przykro mi, ze tak sie stalo. Nie po¬myslalem nawet przez chwile, ze moja rodzina mo¬ze sie tu zjawic.
– Nie szkodzi. Predzej czy pozniej i tak bede mu¬siala stawic im czola.
Usmiechnal sie smutno, lecz wciaz patrzyl na nia z nuta tego samego pozadania jak poprzednio.
– Ze wzgledu na plany, jakie sobie obmyslilem, wolalbym, zeby to nastapilo jak najpozniej. – Usci¬snal jej dlon. – Monty zaprowadzi cie na gore, ja zas udam sie na spotkanie z lwicami w ich jaskini.
– Moze powinnam pojsc z toba?
– Odbylismy dluga podroz. L6piej odpocznij, a dolaczysz do nas przy kolacji. N a pewno bedzie interesujaca, ze wzgledu na obecnosc Rachael.
Rachael Melford, lady Townsend. Matka Da¬miena i Melissy. Oraz oczywiscie zmarlego mlo¬do Petera.
Wzdrygnela sie. Te kobiety nie robily tajemnicy "e swojej nienawisci. Przez wiele miesiecy po smierci Petera Aleksa pisala do nich listy, bla¬gajac o wybaczenie za swoj udzial w tym, co sie sta¬lo, lecz pan Tyler, guwerner Petera, odsylal wszyst¬kie do nadawczyni. Bowiem obie damy nie chcialy ich czytac. Bylo mu bardzo przykro, jak twierdzil, lecz nic nie mogl na to poradzic.
A teraz obie byly tutaj, zas ona musiala stanac z nimi twarza w twarz. Boze, co ona im powie?
I co one jej powiedza?
– No prosze, oto i swiezo upieczona oblubienica. Na dzwiek tych slow Aleksa az 'podskoczyla, zaskoczona widokiem swojej tesciowej. Przemknelo jej przez glowe, ze moze starsza pani jakims sposo¬bem czyta w jej myslach.
– Lady Townsend… – szepnela. Stojacy obok Damien zesztywnial, lecz szybko odzyskal pew¬nosc siebie i zmusil sie do usmiechu.
– Matko. Wlasnie mialem do was dolaczyc.
Mam nadzieje, ze podwieczorek byl przyjemny.
Byla elegancka, szczupla kobieta. Jej niegdys blond wlosy byly teraz mocno przyproszone siwi¬zna. Nadal wygladala pieknie, miala delikatne rysy twarzy i piekna cere. Damien nie byl do niej po¬dobny, jesli pominac jasnoniebieskie oczy.
– Niestety, w tym okropnym domu nie czuje sie dobrze. Jest stary i stechly tak sarno jak trzydziesci lat ternu, gdy przyjechalam tu z twoim ojcem.