Diabelska Maskarada - Hemerling Marek (версия книг .TXT) 📗
6.
Opusciwszy wnetrze kabiny regeneracyjnej, Lizey przeszla do glownego pomieszczenia swojego segmentu, zanurzajac stopy w puszystym podlozu. Niechetnym spojrzeniem obrzucila sklebione poslanie widoczne w glebi przytulnej nawy spoczynkowej. To nie byl najlepszy pomysl. Nie odczuwala zadnej satysfakcji, a wspomnienie zachlannych pocalunkow draznilo tylko wypielegnowana dume.
– Jeszcze jeden wyskok pomyslala z niesmakiem. – Jeszcze jeden dzielny, zasliniony samiec. Alez oni sa smieszni! Wystarczy troche zakrecic tylkiem, zrobic zachecajaca minke i cale stado waruje pod drzwiami, czekajac na swoja kolejke. Zawsze gotowi, zawsze chetni do zabawy rozklejajacej monotonie lepkiego czasu. Podniecaja sie tak szybko, by rownie szybko zgubic zapal i zainteresowanie. A potem te upokarzajace spojrzenia i wyszczerzone w lubieznym usmiechu zeby. Zebys ty jeden z drugim wiedzial, jak beznadziejnie to robicie. Wladcy swiata, tworcy cywilizacji, prokreatorzy nowych istnien, skazanych na powtarzanie tych samych bledow.
Zarzucila na ramiona przejrzysta tunike i usiadla przed oplywowym pulpitem harmotronu. Fragment konsoli odplynal w bok, odslaniajac skomplikowana klawiature instrumentu. Delikatne, niemal pieszczotliwe musniecie kobiecej dloni ozywilo szare ekrany platanina roznokolorowych linii.
– Za kazdym razem to samo – wyszeptala Liz. – Jestem na siebie wsciekla, a potem wszystko sie powtarza. – Palce uderzyly w klawisze wywolujac niski, basowy ton. Przechyliwszy na bok glowe sluchala przez chwile w skupieniu, rozjasniajac nieco barwe podkladu. – Tak bedzie lepiej – mruknela.
Odchylona do tylu prowadzila prawa reka nostalgiczna improwizacje. Drzaca ledwie slyszalna wibracja melodia wedrowala niespiesznie po skali, skojarzona z barwna projekcja optycznego przetwornika. Czesc pomieszczenia zalala blekitna poswiata, pocieta misterna pajeczyna pomaranczowych mgnien.
Liz przelewala w tworzona na poczekaniu muzyke cala swoja gorycz i zal. Lekkimi dotknieciami palcow kreowala uczucie rozmarzonego szczescia towarzyszace pierwszej i jedynej milosci. Mezczyzna, ktorego imie wykreslone zostalo raz na zawsze z pamieci kobiety, wprowadzil ja w swiat niebotycznych uniesien i porzucil – dysonansowy akord zgrzytliwym cieciem zburzyl istniejacy nastroj. Melodia rwala sie w spazmach nie spelnionego finalu i w koncu zginela, zduszona coraz szybszymi skokami lkajacych tonow. Zmiana barwy – teraz juz zupelnie inne brzmienia, inne motywy. Zaden z tematow nie trwal jednak dluzej niz kilka taktow, tak ze nie mozna bylo ich w zaden sposob zapamietac, rozdzielic. Zlaly sie w jeden chaotyczny ciag, dajac obraz zycia kobiety – zycia przepojonego wstretem i rozpaczliwym pozadaniem.
– Nienawidze ich, nienawidze… – czolo Lizey przeciela pionowa bruzda, przygryzione wargi zastygly w drapieznym ugieciu. Zerwala sie sprzed harmotronu i pobiegla prosto w migotliwa kurtyne swiatel. Chwytajac rekami powietrze probowala zlapac drgajace w fantomatycznym plasie barwy, objac je, przytulic. Wymykaly sie chciwym dotyku dloniom, palcom rozwartym w laknacym gescie, wibrujac w takt podtrzymywanego przez instrument rytmu.
– Nie potrzebuje was! – krzyknela zatrzymujac sie gwaltownie. – Potrafie sama! Sama… – sztywno wyprostowana wyszla z wielobarwnego kregu i skrecila w strone nawy spoczynkowej. Obok poslania stala niewysoka szafka, na ktorej pysznila sie kwiecistym ornamentem misternie wykonana szkatulka. Odskoczylo kosciane wieko odslaniajac kilkanascie bialych krazkow rozsypanych na aksamitnym dnie.
– Sama – powtorzyla z glucha determinacja Liz.
Przez chwile walczyla jeszcze ze zniewalajaca sila, chwytajac powietrze plytkimi oddechami. Wreszcie wyciagnieta reka zanurzyla sie we wnetrzu szkatulki i gorzkawy smak krysztalowych drobin wykrzywil twarz kobiety. Czym predzej popila biale okruchy aromatycznym nektarem i siedzac, na brzegu poslania czekala ze wzrokiem wbitym w podloge.
– Juz – szepnela, czujac jak koniuszki palcow zaczynaja sygnalizowac swoja obecnosc wrazeniem dziwnego ssania. – Zaraz bedzie dobrze… – glowa chwiala sie coraz bardziej, ociezale mysli pulsowaly pod czaszka w rytm przyspieszonych uderzen tetna. Po krotkiej chwili wszystko wrocilo do normy, a umysl pograzyl sie w nastroju radosnej beztroski. Wyrzuciwszy ramiona w gore, tanecznym krokiem wybiegla z nawy spoczynkowej, napelniajac otoczenie perlistym smiechem.
Harmotron ciagle jeszcze powtarzal ostatnie takty przerwanej impresji, podtrzymujac migotliwe falowanie barwnego korowodu. Liz zasiadla ponownie przed instrumentem i szybkimi ruchami dziwnie lekkich dloni wyprowadzila zapetlony motyw z martwego kregu. Rozsadzalo ja uczucie szalonej lekkosci; byla silna – tak silna, ze moglaby powstrzymac wirowanie gwiazd. I chociaz pamietala gorzki smak krysztalowych okruchow, wydawalo jej sie to zupelnie naturalne – jak lekarstwo zazywane podczas choroby.
Projekcja ozywionych przez muzyke swiatel przyciagala wzrok, mamiac wyobraznie cala gama barwnych skojarzen. Liz opuscila powieki, pragnac skoncentrowac sie wylacznie na dzwieku. Nie mogla. Jakies wspomnienie uporczywie kolatalo do bram swiadomosci – wspomnienie czlowieka zamknietego w przezroczystym cylindrze. Widziala jego poruszajace sie usta, piesci uniesione w gescie bezsilnej wscieklosci i wypelnione smiertelnym przerazeniem oczy.
– Nie rozumiem – potrzasnela glowa jakby w ten sposob chciala odpedzic natretny obraz. Znikl, lecz na jego miejscu pojawil sie drugi – zmiety strzep czlowieka rozciagnietego na twardej, pokrytej cienkim materacem polce. Szarpie go za ramie, a on patrzy na nia tak jakos dziwnie, jakby…
– To z tej ostatniej grupy – przypomniala sobie. – Wiezien numer cos tam dwanascie – grymas gniewu zeszpecil twarz Lizey. – Dlaczego wlasnie on? Przeciez nawet nie wiem, jak sie nazywa!
Poczula na sobie ciezar czyjegos wzroku i czym predzej poderwala powieki. Skrzydlaty maszkaron spacerowal po konsoli harmotronu, przypatrujac sie sploszonej kobiecie paciorkowatymi slepiami. Omal nie krzyknela.
– Graj dalej – poznala ten glos, spodziewala sie go zreszta, rozpoznawszy w obrzydliwym ptaszydle maskotke Ubir nuf Dema. Celowo nie odwracala glowy czekajac, az obel-bort zasygnalizuje swoja obecnosc.
– Dlaczego nie grasz? – polozyl rece na jej ramionach. – Lubie sluchac twojej muzyki. Jest piekna.
– Kto ci pozwolil tu wejsc? – spytala ostro, stracajac jego dlonie.
– Drzwi byly uchylone, wiec myslalem…
– Myslales! – zaniosla sie szyderczym smiechem. – Naprawde to robiles? Nie wierze ci.
– Liz… – zaczal blagalnym tonem.
– Czego chcesz?
– Kreator Fuertad przekazal mi swoj raport. Moglibysmy przesluchac i wspolnie zastanowic sie…
Spojrzala na niego z udawanym zdziwieniem, potem wstala i wzruszajac ramionami odparla:
– Przeciez obiecales, ze sam wszystko zalatwisz.
– Obiecalem, ale…
– Wije sie jak przydeptany robak – myslala Lizey, obserwujac smieszna postac obel-borta. Teleskopowe oczy uciekaly na boki, a naga czaszke pokryly krople potu. – Denerwuje sie – stwierdzila ze zlosliwa satysfakcja. Swiadoma kuszacego powabu ciala, okrytego jedynie przejrzysta tunika, prowokowala przestepujacego z nogi na noge mezczyzne, wiedzac, ze i tak nie pozwoli mu sie dotknac, jesli nie bedzie miala na to ochoty.
Ubir nuf Dem postapil krok do przodu. Uciekla w kierunku nawy spoczynkowej, zrecznie umykajac z zasiegu jego wyciagnietych rak.
– No, chodz do mnie, chodz… – wabila uwodzicielskim szeptem.
Wirowala w rytm nie milknacej muzyki, to zblizajac sie, to znow odskakujac. Bawilo ja jego zmieszanie i pozadliwy wyraz twarzy. Moze jednak sprobowac?
– Szkoda, ze on nie ma normalnych oczu – stwierdzila z naglym zalem. – Ale i tak wiem, o czym mysli. Przynajmniej teraz.
Gorzki oddech obel-borta owional jej policzki. Szybkim ruchem rozpiela mu koszule, odslaniajac blada piers porosnieta rzadkimi kepkami rudych wlosow.
– Kiedys musial byc z niego niezly samiec – usmiechnela sie rozbawiona. – Teraz zostalo tylko stanowisko sluzbowe. Chodz komendancie – pociagnela go na sklebione poslanie i zdziwiona nienaturalnym oporem zastygla w bezruchu.
– Hej, co z toba? – spojrzala za jego wzrokiem. Patrzyl na ozdobna szkatulke, ktorej kosciane wieko wciaz jeszcze bylo podniesione.
– Daj spokoj, Ubir. O co ci chodzi? – sprobowala go przyciagnac, ale stal sztywno jakby kij polknal. – Cos nie w porzadku?
– Znowu bralas to swinstwo – powiedzial z odraza.
– Bralam. I co z tego? – poczula sie urazona jego biernoscia. – Sam mi przynosiles, ile razy chcialam.
– Mowilas, ze przestaniesz. Dalas slowo!
– Odwal sie – spojrzala na niego z gory. Chwilowy gniew tlumil rozsadek, sugerujacy utrzymanie obel-borta w roli sprzymierzenca. – Nie tylko ty masz dostep do medbloku. Poprosze kogos innego – specjalnie zaakcentowala ostatnie slowa. – Nie jestes jedyny – dodala.
– Dziwka. Zwyczajna, podla dziwka – wyjakal zdlawionym glosem Ubir nuf Dem.
Uderzyla go w twarz. Na odlew. Z milczaca pogarda. Nawet sie nie skrzywil, mimo ze na policzku wykwitla mu czerwona plama. Przyjmowal kolejne ciosy z pokorna obojetnoscia, tak jakby w ten wlasnie sposob pragnal zburzyc fundamenty, na ktorych budowal swoje marzenia.