Noc Ognistych Demonow - Hitchcock Alfred (читаем бесплатно книги полностью TXT) 📗
Sekretarz wycofal sie z gabinetu. Morgan spojrzal na Jupe'a i w jego twarzy zaskoczyl go wyraz dziwnego napiecia.
– Kto to byl, panie Morgan?
– Moj asystent, Peter York. – Martin Morgan wrocil myslami do rozmowy z Waltersem. – Dzis rano odebralem od kogos telefon z propozycja – powiedzial. – Fotografia sie nie ukaze, jezeli przyrzekne dac spokoj niszczycielom Blekitnej Doliny. Mam sie zgodzic na zbudowanie tam elektrowni jadrowej.
Jupe zabral sie do skubania dolnej wargi. Robil to dlugo, zapominajac, ze obok niego siedzi pan Morgan. Juz byl pewien, gdzie widzial sekretarza Morgana. Lamiglowka zaczela ukladac sie w calosc: w sklad grupy nacisku na przyszlego senatora, aby przystal na budowe elektrowni w Blekitnej Dolinie, wchodzi jego asystent, a nawet wlasna zona i syn. York to sportowiec, ktory kupil w “Hadesie” zdjecia z zadymy Demonow. Ogniste Demony tez maja swoj udzial w grze przeciwko Morganowi. Kto jeszcze?
– Przypuszczam, ze sie pan nie zgodzil – powiedzial do Morgana, przestajac skubac warge.
– Ma sie rozumiec – potwierdzil Morgan.
Jupe spojrzal prosto w oczy panu Morganowi.
– Jestem w kontakcie z panskim synem – powiedzial. – Wszystko z nim w porzadku, ale do waszego spotkania na razie nie moze dojsc. Jesli ufa pan Trzem Detektywom, musze wiedziec, kto do pana zadzwonil z propozycja.
– Wolalbym zachowac to w sekrecie – odparl Morgan. – A z Victorem musze sie zobaczyc.
Jupe wstal.
– Jest malo czasu – rzucil sucho. – Tu chodzi o spisek. Albo nam pan zaufa i powie, kto dzwonil, albo umywamy rece.
Martin Morgan zapatrzyl sie w panoramiczne okno z widokiem na centrum Los Angeles.
– Chyba nie mam wyjscia – odezwal sie po dlugiej pauzie. – Telefonowal brat mojej zony, John Walters, prezes “Stock Industries”. Ale on tu jest tylko posrednikiem…
– Skad pan wie? – przerwal mu Jupe.
– Tak powiedzial.
– W gazetach pisano, ze “Stock Industries” to glowny udzialowiec inwestycji w Blekitnej Dolinie – przypomnial sobie Jupiter.
– Nie wierze, ze moj szwagier…
– To panska sprawa – znow przerwal Jupe. – My badamy bez uprzedzen. Spotkanie z Victorem niczego by panu nie wyjasnilo. Bedziemy w kontakcie. – Ruszyl do drzwi. Stanal. Zawrocil, zblizyl sie do Morgana. – Prosze powiedziec swojemu sekretarzowi, ze pan rozwaza oferte Waltersa.
– Co takiego? – zdumial sie Martin Morgan.
– Prosze dac Yorkowi do zrozumienia, ze waha sie pan. Ze gdyby nie ambicja, juz by pan do Waltersa zatelefonowal. – Jupe patrzyl, jak zmienia sie twarz Morgana: gniew ustepuje miejsca zaskoczeniu, zdumienie watpliwosciom, domyslom. – Prosze zaufac mi i tak zrobic – powiedzial z naciskiem.
Dryblas w czarnej skorze nabitej pozlacanymi cwiekami i z kolczykiem w uchu wszedl do “Hadesu” kolyszacym sie krokiem, zblizyl sie do brzuchatego barmana i cos mu powiedzial, wsuwajac do reki dwudziestodolarowy banknot. Brzuchacz przyjrzal mu sie, potem kiwnal glowa, schowal banknot, odstawil kufle przygotowane do napelnienia.
Wylazl zza kontuaru i zaczal przeciskac sie do okraglego stolu w rogu sali. Stanal za plecami olbrzyma o krogulczej gebie. Pochylil mu sie do ucha.
– Taki jeden ma interes do ciebie. Czeka przed knajpa.
– Jaki jeden? – Bonza nawet sie nie odwrocil, nie spojrzal na barmana.
– Chodzi o ciezki szmal. Podobno sie znacie.
Bonza bez pospiechu wypil litrowy kufel piwa, dokonczyl z kumplami rozmowe o jakims Padalcu, ktory kreci i trzeba go bedzie dopasc, potem leniwie dzwignal sie z lawy i ruszyl do wyjscia, roztracajac zagradzajacych mu droge.
Bob, w takiej samej skorzanej kurtce ze zloconymi cwiekami, stal o krok za Pete'em. Pete ruszyl na spotkanie Bonzie, z wyciagnieta reka. Bonza jej nie zauwazyl.
– My sie znamy, maly? – zapytal ptasim glosikiem, patrzac na Pete'a z gory: mial ponad dwa metry wzrostu, przewyzszal Pete'a o dobre pol glowy; wygolona czaszka rozmiarow dyni swiecila sie od kropel potu.
– Juz sie znamy – powiedzial Pete. – Mamy z kumplem towar, ktorego szukasz. On wzial glupie piec stow – wskazal na Boba. – Ty dasz wiecej.
– Albo dam po ryju – zareplikowal Bonza, prezac nagi biceps z wytatuowanym wizerunkiem szatana. – Spadac, gnoje.
– Za moment – Pete usmiechnal sie, wzruszyl ramionami. – Gosc daje piec setek, zeby go ukryc przed wami, winien ci jest cholerna kase, ale tobie to zwisa. Sorry za pomylke.
Juz chcial sie odwrocic, gdy lapsko Bonzy spadlo mu na kark.
– O jakim gosciu nawijasz? Macie Padalca?
– Mamy scierwo, ktore nie chce ci zaplacic za tatusia – powiedzial Pete. – Synalek Morgana. Bedzie zeznawac w sadzie przeciwko wam. O tej waszej zadymie. Ile odpalisz za kapusia?
Bonza chwycil Pete'a za klapy kurtki i niczym piorko uniosl go w powietrze.
– Kto cie napuscil, gadaj!
– Sypnie was – wycharczal Pete. – Wszystko widzial…
– Chyba we snie – cwierknal drwiaco Bonza i potrzasnal Pete'em, az zatrzeszczaly mu stawy. – Jak bym szukal gnoja, to bym go mial. Z petakami sie nie zadaje.
– Mowi, ze nalezy do Demonow… – Pete juz zaczynal sie dusic w zelaznym uscisku. – Ze jest lepszy od ciebie…
– Vic ma byc Demon? – Bonza puscil Pete'a, zaniosl sie cienkim chichotem. – Co za palant! Powiedz mu, ze jak sie pokaze w “Hadesie”, zrobie z niego farfocel.
– A zdjecia od rudej? – wtracil sie Bob. – Jest na nich razem z wami.
Bonza przestal chichotac. Tym razem chwycil za klapy ich obu.
– Nie ze mna takie sztuczki – zasyczal. – Znam paragrafy. Biegli odroznia falszywke od oryginalu. Nadajac glinom, ze numer nie przejdzie. A teraz won.
Na krotka chwile Pete i Bob zawisli w powietrzu. Potem spadli na ziemie. Gdy sie podniesli. Bonzy juz nie bylo.
Bob sprawdzil dyktafon ukryty w kieszeni na piersi: szczesliwie ocalal, rozmowa sie nagrala.
Pan Andrews zaprowadzil syna do pokoju dyzurnego redaktora “Los Angeles Sun”. Redaktor tonal w klebowisku gazetowych odbitek, cos kreslil na kolumnach i rownoczesnie rozmawial przez telefon.
Zaczekali, az skonczy rozmowe. Potem Andrews przedstawil redaktorowi syna i gdzies pobiegl.
– Jeden z Trzech Detektywow… Slyszalem o was – redaktor podal Bobowi lewa reke, prawa, uzbrojona w olowek, nadal kreslil na swiezej kolumnie. – W czym moge pomoc?
– Chcialbym obejrzec strone ze zdjeciem Ognistych Demonow – powiedzial Bob.
– Tam – redaktor wskazal na niski stolik przywalony odbitkami kolumn. – Material idzie dzien pozniej.
– Nie ukaze sie jutro?
– Pojutrze. Decyzja szefa.
Bob przejrzal wydruki stron, pokreslone czerwonym mazakiem. Znalazl te, ktorej szukal, z wielkim tytulem: “Sensacja! Victor Morgan wsrod Ognistych Demonow! Syn kandydata na senatora uczestniczy w pogromie! CZY ODDASZ GLOS NA OJCA GANGSTERA?”
Na fotografii, bardzo ostrej i w duzym zblizeniu, widac bylo Victora kopiacego skulona na ziemi kobiete. Twarze pozostalych trzech Demonow byly mniej czytelne. Victor mial na sobie kurtke z wizerunkiem diabla. Kopal z zajadloscia. Na dalszym planie plonal sklep, uciekali przerazeni ludzie.
– Kto przygotowal to zdjecie do druku? – zapytal Bob.
– Nasze fotolaboratorium. – Dyzurny redaktor zerknal na kolumne podsunieta mu przez Boba, na inicjaly Z. S. pod reprodukcja. – To Zbig Saff.
– Chcialbym zamienic z nim pare slow.
Dyzurny gdzies zatelefonowal.
– Jedenaste pietro, pokoj 1108. Zbig czeka na ciebie.
Laborant, maly czlowieczek w bialym kitlu, zerknal na gazetowa plachte przyniesiona przez Boba.
– Mialem z tym troche zawracania glowy – powiedzial. – Prosilem o klisze, ale nie bylo, tylko odbitka. Zdjecie trudniej obrobic.
– Moglbym zobaczyc to zdjecie? – poprosil Bob.
Laborant poszperal w szufladzie i dal mu fotografie z przyklejonym do niej paskiem papieru, na ktorym widnialy jakies cyfry i symbole. Bob przyjrzal jej sie z uwaga.