Impresjonista - Kunzru Hari (читать книги онлайн регистрации .txt) 📗
Choroba mija. U jej bladych i wycienczonych ofiar zostaje wzajemna niechec. Marchant i Gregg wracaja do pomiarow terenu. Powoli pokrywaja abstrakcyjna siatka coraz wiekszy obszar wokol zboczy.
Poirytowani odkrywaja, ze pod ich nieobecnosc w poblizu obozu kreca sie jacys Fotse. Glownie dzieci, ale czasem przychodzi tez paru bezczelnych mlodzikow, ktorzy apatycznie przygladaja sie obozowemu zyciu.
Pewnego ranka z namiotu Marchanta wyskakuje jakis chlopiec, a za nim Marchant w samym reczniku. Uciekinier ma przewage paru jardow. Po kilku krokach Marchant rezygnuje z poscigu.
– Dasz wiare? – zasapany zwraca sie do Gittensa. – Ten maly czarnuch ukradl moj pedzel do golenia!
Po tym incydencie nie spuszczaja oka z obozowego sprzetu i wznawiaja nocne warty. Mimo wzmozonej czujnosci gina im osobiste rzeczy. Profesor traci sznurowadla, Gittens scyzoryk i pudeleczko z pasta do butow. Niektore z rzeczy ukradzionych przez Fotse nie maja zadnej wartosci materialnej. Morgan natyka sie na dwoch mezczyzn, ktorzy grzebia w stosie odpadkow przy namiocie kuchennym. Innego chlopca przylapuje obok latryny, jak na czworakach zbiera wlosy i kawalki obcietych paznokci u nog.
Kiedy Jonathan wraca do obozu, zastaje wszystkich uczestnikow wokol ognia. Sluchaja zdartej plyty Morgana z walijskimi piesniami religijnymi. Paranoja wywolana ostatnimi wypadkami pokonala awersje. Maja przy sobie prawie wszystkie strzelby. Czesc oparli o krzesla, czesc trzymaja-na kolanach i gladza je od czasu do czasu, jakby sie chcieli upewnic, ze ciagle tam sa. Zapada zmierzch. Wszyscy lapczywie zaciagaja sie papierosowym dymem. Poczatkowo mial to byc sposob na odstraszanie owadow, ale z czasem przeksztalcil sie w nalog o zgola histerycznej intensywnosci.
Zadaja mu pare pytan („Cholernie ciezko, co? Miales jakies klopoty?”), ale nie wydaja sie zainteresowani odpowiedziami. Opanowani zwatpieniem, dbaja glownie o wlasne problemy. Rozmowa kreci sie wokol okropnosci tutejszego klimatu i degeneracji Fotse, ktorzy zawiedli nadzieje antropologow. Do Jonathana te uwagi dochodza z bardzo daleka; jakby dotyczyly wspomnien, zapiskow z miejsca, o ktorym cos wie i z ktorym czul sie kiedys zwiazany, ale teraz nie potrafi go sobie przypomniec, umiejscowic w chaosie pamieci.
– To nie jest Afryka, jaka znalem – wzdycha profesor. – U Fotse udawalo mi sie zrzucic z siebie caly bagaz trosk wspolczesnego czlowieka.
– Brzemie cywilizowanego spoleczenstwa – dopowiada Gittens.
– Co za porabane miejsce – mowi Marchant. – Kurewski upal, pelno pieprzonych much, a te czarnuchy gorsze niz Cyganie…
Profesor krzywi sie.
– Wolalbym, zeby… – urywa nagle. – O co wlasciwie chodzi?
Glos zabiera Gittens.
– Chyba rozumiem, co pan mial na mysli, profesorze. To jakby wyprawa do naszej odleglej przeszlosci.
– Kurewsko prymitywnej – rzuca Marchant.
– Pierwotnej – poprawia Morgan.
– To musialo byc takie nieskazone miejsce – mowi Gittens w zadumie. – Eden. I pomyslec, ze za dziesiec lat nic z tego nie zostanie…
– Plakac nie bedziemy – stwierdza Marchant.
– Nic na to nie poradzimy – ciagnie Gittens. – To cena, jaka placimy za postep.
Reszta potakuje filozoficznie.
– Proponuje – zaczyna profesor – skupic sie na gromadzeniu eksponatow. Jesli ocalimy, co sie da, z przedmiotow, ktore wytwarzaja…
Gittens i Morgan przyjmuja pomysl z entuzjazmem.
– Rozmowy nie przyniosly…
– Wlasnie – przerywa im cierpko profesor. – Kiedys Fotse byli raczej gadatliwi.
Morgan zastanawia sie glosno, czy nie powinni sprobowac jeszcze raz z wywiadami. Ale w skrytosci ducha liczy, ze reszta nie przychyli sie do jego pomyslu.
Gittens, ktorego umilowana teoria o szlachetnych dzikusach doznala w ciagu ostatnich tygodni uszczerbku, nie ma najmniejszej ochoty na ponowne rozmowy z Fotse. Szybko zmienia temat.
– Dziesiec lat? To pewne?
– Tak twierdzi urzednik w biurze gubernatora – odpowiada profesor. – Maja szczegolowy plan. Kiedy skoncza budowe sieci drog w tym okregu, chca umiescic Fotse w poblizu glownych skrzyzowan. W ciagu pieciu najblizszych lat nic sie nie wydarzy, ale poradzil mi, zeby brac, co sie da. Powiedzialem, ze to skandal, a on poczestowal mnie argumentem, ktorego mozna sie bylo spodziewac: „Gdzie drwa rabia, tam wiory leca”.
– A co, jesli Fotse nie zechca sie przeniesc? – pyta Jonathan.
– Przypuszczam, ze wladze sa przygotowane na protesty. W takich przypadkach uzycie przymusu czesto bywa konieczne.
Morgan zastanawia sie przez chwile nad tymi slowami.
– To w ich najlepszym interesie. Z ekonomicznego punktu widzenia takie rozwiazanie ma sens. Ich plony sa zalosne. Jesli pokazac im, jak siac, przeniesc tam, gdzie jest lepsza gleba, to kto wie… Moze za dwadziescia lat beda sprzedawac swoje plony. Gdyby ich kozy skrzyzowac z-europejskimi, mialyby wieksza mase. I dawalyby wiecej mleka…
– Musisz mowic o kozach? – wzdycha Gittens. – Mam nadzieje, ze juz nigdy w zyciu nie zobacze ani jednej.
– Wedlug mnie kozy to calkiem interesujace zwierzeta – oznajmia Morgan sucho.
Jonathan ma pytanie.
– Nie uwazasz, ze lepiej dac im spokoj?
– Kozom? – rzuca szyderczo Marchant.
– Fotse.
Wszyscy spogladaja na Jonathana z niedowierzaniem.
– Nie wiem, do czego zmierzasz – zaczyna Gittens oficjalnym tonem – ale to typowa dla ciebie postawa, Bridgeman. I wiem, ze nie jestem odosobniony w swojej opinii.
Profesor marszczy brwi.
– Teraz widze, ze zaproszenie cie do udzialu w wyprawie bylo bledem. Nie wlozyles w nia serca. Nie masz checi do pracy. Nie udzielasz sie. Twoj glowny problem, Bridgeman, to brak ducha wspolpracy.
– Ducha wspolpracy?
Morgan rzuca mu spojrzenie pelne politowania.
– Nie lubisz dzialac w zespole, prawda?
Jonathan patrzy na nich i slyszy szelest trawy kolysanej wiatrem.
– Nie lubie. Moze macie racje.
Mimo dosc wczesnej pory wymysla jakies usprawiedliwienie i idzie do namiotu. Noc mija mu na balansowaniu miedzy dwoma stanami – bezsennoscia pelna surrealistycznych wizji, w ktorych cisza grozi wybuchem, i czyms, o czym trudno powiedziec, czy jest jawa, czy snem. Jonathan czuje, ze wszystkich ludzi i wszystkie obiekty w otaczajacych go ciemnosciach laczy siatka kabli i drutow, tworzacych jeden mechanizm. Za kazdym razem, gdy zmienia pozycje albo podnosi reke do twarzy, wprawia w ruch inne rzeczy; wywoluje kaskade efektow siegajacych spraw ostatecznych. Czasem to on pod ich wplywem porusza ramionami czy powiekami bez udzialu wlasnej woli. Gdyby mogl sie uwolnic z tej plataniny, byloby z nim dobrze. Gdyby przynajmniej udalo mu sie odkryc zasade dzialania tego systemu, moglby sie od niego uniezaleznic. Oczyma wyobrazni widzi chaty Fotse zrownywane z ziemia; ich samych, jak poboczem nowych drog wedruja ku nowym siedzibom. Wczesnym rankiem przeszlosc wydaje sie jeszcze bardziej zawiklana niz przyszlosc. Tlumione dotad mysli przybieraja konkretny ksztalt. Co by bylo, gdyby dawno temu sie zagubil? Gdyby zgubil samego siebie i nigdy nie mogl sie odnalezc?
Z nadejsciem dnia Jonathan oznajmia profesorowi, ze chce od zaraz kontynuowac spis, i opuszcza oboz. Profesor mowi, ze moze zabrac tylko dwoch tragarzy. Czesc uciekla i w obozie brakuje rak do pracy. Jonathan skwapliwie godzi sie na dwoch. Rusza w gore wyschlego koryta rzeki za zagroda Daou. Nie wie, dokad zmierza. Wie tylko, ze nie moze zostac.
Jonathan trzyma sie koryta rzeki. Wedruje droga pasterzy, kluczac miedzy glazami i kepami twardej, klujacej trawy. Choc mija kilka zagrod, nie zatrzymuje sie przy nich ani na chwile. W pierwszym odruchu siega po notes, ale nie potrafi zmusic sie do napisania czegokolwiek.
Kiedy slonce staje w zenicie, pasterski szlak skreca w strone pasma ciagnacego sie na mile z polnocy na poludnie. Przez reszte dnia waskie koryto rzeki biegnie niemal u jego stop. Jonathan rozbija oboz miedzy dwoma gigantycznymi glazami. Z nadejsciem nocy, ktora zawsze spada na ziemie Fotse z kliniczna precyzja, sciana skal, gorujaca nad nim przez caly dzien, zaczyna go przygniatac. Kiedy patrzy, jak Idris przygotowuje kolacje, wydaje mu sie, ze masyw stopniowo poteznieje. Kiedy idzie spac, nie jest juz tego pewien. Teraz odnosi raczej wrazenie, ze skaly kondensuja sie, gestnieja.
Kolejny dzien marszu u podnoza masywu przytlacza Jonathana jeszcze bardziej. Tej nocy nie moze spac. Slyszy jakies halasy na obrzezach obozu, najpierw na jednym krancu, potem na drugim. Wydaje mu sie, ze widzi jakies postacie krazace wokol jego namiotu. Zamiast rozchylic wejscie albo wyjsc na zewnatrz z rewolwerem, znieruchomialy lezy pod przepoconym kocem z szeroko otwartymi oczyma i rekami wzdluz ciala i mysli: „Niech przyjda”.
Nie przychodza. Rano Jonathan orientuje sie, ze tragarze uciekli. Ich koce ciagle leza przy zarzacym sie ogniu. Jonathan nawoluje przez dluzsza chwile, ale odpowiada mu cisza. Kiedy snuje przypuszczenia, co sie moglo stac, swiat zaczyna skakac mu przed oczami. Manierka, z ktorej pociaga lyk slonawej wody, ciazy mu niemilosiernie, a swiatlo, saczace sie przez szkla okularow slonecznych, staje sie nieprzyjemnie jaskrawe. Otumaniony, probuje zwinac oboz. Odkrywa jednak, ze zlozenie namiotu jest bardzo skomplikowane. Roluje go i usiluje wcisnac do pokrowca. Bez powodzenia. Jonathan opada z sil. Paleta sie po obozie, rozrzucajac rzeczy; a kiedy w bezsilnej wscieklosci wzywa sluzacych, potrafi myslec tylko o szalenczym pulsowaniu w glowie. Powoli zdaje sobie sprawe, ze to goraczka. Ciagle jednak czuje impuls do dalszego marszu, nawet jesli przyjdzie mu wedrowac samotnie.
Sprzetu jest zdecydowanie za duzo dla jednej osoby. Czesc ekwipunku Jonathan uklada na stosie pod drzewem. Reszty nawet nie rusza z miejsca. Pakuje do plecaka konserwy, podnosi z ziemi koc, bierze strzelbe. To najwazniejsze rzeczy. Oboz zdaje sie odmawiac mu wsparcia. Wstrzasany dreszczami Jonathan wlecze sie ku sciezce, by kontynuowac wedrowke. Tylko dokad wlasciwie szedl? Ubite gliniaste podloze przechodzi w piarg, po ktorym coraz trudniej stapac. Jonathan ledwo stawia jedna stope przed druga. Sloneczny zar leje sie z nieba wprost na jego odslonieta glowe (Gdzie jest kapelusz? Czyzby go upuscil?), az wreszcie tak mieni mu sie przed oczami i kreci w glowie, ze musi na chwile usiasc. Zanim sie spostrzega, juz lezy na ziemi i tepo wpatruje sie w niebo, majac w polu widzenia galaz drzewa, ktora przypomina pekniecie na blekitnej szybie.