Impresjonista - Kunzru Hari (читать книги онлайн регистрации .txt) 📗
– Wszystko dla ciebie – zwraca sie do Jonathana. – Baw sie dobrze u Fotse. Na razie, maly!
Wkrotce z pokoju wychodzi profesor. Ma powazna mine. Jonathan podnosi wzrok znad polki z powiesciami sensacyjnymi przesyconymi stechlizna, Gittens i Morgan znad stolu bilardowego.
– Wydaje sie – zaczyna profesor – ze od czasu mojego ostatniego pobytu sporo sie zmienilo. Rzad zaczal utrzymywac kontakty z Fotse.
– Kontakty? – pyta Gittens.
Obaj z Morganem wydaja sie zmartwieni. Kontakt to jedna z ich zmor. Jesli tubylcy zaczna utrzymywac kontakt ze swiatem zewnetrznym, czy ich zycie pozostanie, jakie bylo? Czy bedzie co badac?
– Myslalem – zaczyna Morgan z wlasciwa sobie refleksyjna powolnoscia – ze sa wzglednie pierwotni.
– Mysle, ze nadal sa – odpowiada profesor. – Wzglednie. Tyle ze administracja na polnocy chce zrobic spis ludnosci przed wprowadzeniem podatku od chaty. Pewne kroki w tym kierunku juz poczyniono, ale oni chca, zebysmy zrobili cos wiecej.
Gittens jest oburzony.
– To przeciez nie nasze zadanie.
– Zgadza sie, ale oni twierdza, ze patriotycznym celem badan etnograficznych jest gromadzenie informacji, ktore pozwola Brytyjczykom usprawnic rzady. Trudno polemizowac z tak sformulowanym pogladem. Najwyrazniej brak im pieniedzy albo ludzi, albo maja inne problemy. Czy nam sie to podoba, czy nie, taki jest warunek otrzymania zezwolenia na podroz do ziem – Fotse. Gittens, ty i tak nie musisz sie o to martwic. Spisem ludnosci zajmie sie Bridgeman.
– Ja? – pyta oslupialy Jonathan.
– Aha – mowi Gittens. – W takim razie wszystko w porzadku.
– Bridgeman, wszystkie papiery sa tutaj. Maja specjalny system. Roznokolorowe kartki czy cos podobnego. Musisz tylko wypelnic odpowiednie formularze. – Na widok przerazonej miny Jonathana klepie go po plecach. – Przynajmniej maja lod – mowi, patrzac na szklaneczke dzinu z tonikiem, ktory ogrzewa mu sie w dloni. – W IRC zawsze jest lod.
Jonathan spoglada ponuro na plik papierow. Gittens probuje dodac mu otuchy.
– Wiedzialem, ze to jakis podejrzany facet. Zauwazyles, ze byl ubrany jak oficer belgijskiej marynarki?
Profesor rozpiera sie w jednym ze skrzypiacych trzcinowych foteli w swietlicy.
– A tak na marginesie, zaprosilem dzis reszte uczestnikow naszej wyprawy na kolacje – oznajmia. – Powinni byc lada chwila.
– Reszte uczestnikow, profesorze?
– Tak – odpowiada Chapel, strzepujac owada z okularow. – Dwoch gosci z Krolewskiego Towarzystwa Geograficznego. Jada z nami opracowywac mapy. Kolejny warunek uzyskania zezwolenia. Rzad chce pomiarow regionu zamieszkanego przez Fotse.
Towarzysze profesora slysza o tym po raz pierwszy. Gittens unosi brew
– Jakich pomiarow?
– Nie mam pojecia. Przypuszczam, ze oni to panu objasnia.
– Myslalem – wtraca Morgan – ze ziemia Fotse nie nalezy do nas i tam pomiarow nie robimy.
– Nie badz glupi – warczy Gittens. – Oczywiscie, ze jest nasza. Tyle ze nie pod nasza bezposrednia kontrola. Rzadzimy przez lokalnych emirow, co wcale nie oznacza, ze nie mozemy sporzadzac map tych terenow.
– Myslalem, ze to sprawa francuskich…
– Ech, polityka, polityka – wzdycha Chapel. – Ci ludzie jada z nami, zeby sie rozejrzec. Zobaczyc, jak ta ziemia wyglada. Polityka nie ma z tym nic wspolnego.
– Swietnie pan to ujal, profesorze – mowi Gittens z zachwytem.
– „Jak ta ziemia wyglada”. Swietnie.
Temat wydaje sie zamkniety. Wszyscy rozchodza sie do swoich pokoi przebrac sie do posilku. O zachodzie slonca wylegaja na werande, by sluchac odleglego huku fal i czekac niecierpliwie, az steward, sedziwy tubylec z plemiennymi bliznami na policzkach, skonczy nakrywac do stolu. Gdy swiatlo dnia niknie, z wnetrza klubu dobiegaja krzyki, ktorym wtoruje smiech. Na werande wypada Famous, a za nim zylasty Europejczyk z ryzym wasem, wymachujacy rakieta tenisowa.
– Slawny, tak? – krzyczy i oklada Afrykanina rakieta. – A z czego slyniesz, co?
– Prosze, panie, prosze… – powtarza Famous, starajac sie unikac ciosow.
– Nie rozumiesz, czarnuchu? – smieje sie mezczyzna. – Pytalem – plask! – z czego – plask! plask! – slyniesz?
Widok Famousa obrywajacego w tylek rakieta budzi powszechne rozbawienie. Nieszczesnik podryguje komicznie i nieskladnymi zdaniami blaga o litosc. Czlonkowie klubu wychodza na zewnatrz, ciekawi przyczyn zamieszania. Nagle Jonathan znajduje sie posrod dziko rechoczacych mezczyzn, ktorzy tworza krag wokol oszolomionego slugi. Cofa sie o krok, umozliwiajac Famousowi ucieczke.
– Dobry wieczor – rzuca rudzielec. Jego londynski akcent wywoluje na twarzy profesora chwilowy grymas. – Jestescie pewnie reszta wyprawy. Nedzne miejsce, co? – Wyciaga dlon. – Marchant. George Marchant.
Rozpoczyna sie prezentacja. Gittens zacheca profesora, by powtorzyl swoj dowcip z „jak ta ziemia wyglada”. Wtedy na werandzie pojawia sie ktos jeszcze. Wszystkie glowy zwracaja sie w jego kierunku. Nie chodzi tylko o imponujacy wzrost nowo przybylego (przechodzac przez drzwi, musial sie schylic). Jest w nim cos, co sprawia, ze cichna wszelkie rozmow)’.
– Dobry wieczor, panowie – odzywa sie mezczyzna. Jego glos jest matowy i jednostajny.
Marchant rozklada szeroko rece niczym zapowiadacz w cyrku.
– Pozwolcie, ze przedstawie. Kapitan Gregg.
– Juz nie kapitan, Marchant. Tylko pan.
Gregg wymienia usciski dloni z uczestnikami wyprawy. Wszystkie spojrzenia wedruja ku jednemu punktowi. Tuz ponizej kosci policzkowej Gregga widnieje gleboka dziura gruba na palec, ktorej brzegi otacza nieregularna blizna. Jest w tym malenkim kraterze cos nieprzyzwoitego i fascynujacego zarazem. Niektorym kojarzy sie z odbytem, innym z gwiazda. Gregg ma zupelnie przecietne rysy i niczym by sie nie wyroznial, gdyby nie to cos na policzku, co czyni jego twarz niepokojaco ruchliwa. Wyglada, jakby w kazdej chwili miala zostac we-ssana w czelusc krateru wraz z reszta glowy. Gittens, ktory spedzil wojne przy biurku w Oksfordzie, wprowadza kombatancki nastroj.
– Gdzie pan sluzyl? – pyta.
– Francja. Artyleria polowa.
Kiedy Gregg postepuje krok naprzod i znajduje sie w kregu swiatla rzucanego przez lampy oliwne, Jonathan widzi jego oczy: przenikliwe, kalkulujace oczy celowniczego, nawykle do kalibrowania cudzych ust i rak.
Przy stole rozmowa toczy sie o mapach. Tak jak antropolodzy, Gregg i Marchant dopiero co przyjechali. Konkretnie z Persji, gdzie brali udzial w ekspedycji prowadzacej pomiary wokol Morza Kaspijskiego. „Jakie pomiary?” – pyta Gittens. „Bardzo podobne do tych, ktore bedziemy robic tutaj – odpowiada Marchant. – Pomiary terenow, ktorych map jeszcze nie ma”.
W trakcie obiadu Gregg prawie sie nie odzywa. W przeciwienstwie do Marchanta, ktory gada jak najety. Zachecany przez Gittensa, trajkocze o wilgotnym upale i suchym upale, o lwach i futbolu, o krolu i niewygodach w Persji, ktore – czego jest pewien – nawet w polowie nie dorownaja temu, co ich czeka w krainie Fotse. „Latryny – mowi ponuro. – Wszystko jest mniej lub bardziej kwestia latryn”. Pare razy Gregg przerywa Marchantowi, by sprostowac informacje albo ukrocic co bardziej chelpliwe uwagi.
– Sporzadzanie map terenow, do ktorych jeszcze map nie ma, to z cala pewnoscia pozyteczne zajecie – wzdycha Gittens w pewnym momencie rozmowy. – Ale ja ciagle mam watpliwosci co do natury waszej pracy. Dlaczego kraina Fotse?
Marchant posyla mu znaczace spojrzenie.
– Skoro chca miec mape, dotrzemy tam i zrobimy im mape.
– Naukowa ciekawosc, doktorze Gittens – wtraca Gregg. – Czy moze byc wazniejszy cel?
– Absolutnie nie – odpowiada Morgan. – Prawda, profesorze?
Wszyscy patrza na szczyt stolu. Ale profesor Chapel nie odpowiada. Zasnal pochylony na krzesle. Tluste policzki zwisaja mu po obu stronach wysokiego, sztywnego kolnierzyka. Ma twarz czlowieka, ktory nie musi (nareszcie!) niczego z niczym kojarzyc, co sprawia mu niewyslowiona ulge.
Nastepny tydzien mija na targach z kupcami i lechtaniu proznosci gubernatora przy stole. W chwilach spokoju Jonathan z ociaganiem przekopuje sie przez papiery. Nie wyglada to zachecajaco. Trzy strony zajmuje sama lista zapiskow, jakie powinien sporzadzic, jeden komplet dokumentow dla wodza okregu, drugi dla wodzow w poszczegolnych wioskach, trzeci dla rady starszych w kazdej wiosce, roznokolorowe pokwitowania dla konkretnych rejonow, rozniace sie ksztaltem karteczki dla kobiet i dla mezczyzn… Wszystkie przygotowania do wyjazdu do Afryki, od godzin spedzonych w uniwersyteckiej bibliotece po rozmowy z profesorem Chapelem (i wczesniejsze zajecia: lekcje historii, pomiary glow, recytowanie poezji…), uksztaltowaly w wyobrazni Jonathana ten sam budujacy obraz samotnego podroznika, heroicznie wpisujacego angielski charakter w rzeczywistosc nieznanego ladu. Zamiast tego ma byc kims w rodzaju nadzorcy podatkowego. Cos poszlo nie tak.
Pozostaje jeszcze kwestia samych Afrykanow. Podajac mu posilki, scielac jego lozko czy wiozac go do portu, przestaja byc po prostu wyznawcami egzotycznych wierzen czy elementami obcych struktur spolecznych. Te abstrakcyjne istoty oddychaja, jedza, rozmawiaja, smieja sie. Ich smiech zamiera, gdy Jonathan wchodzi do pokoju. O to mu chodzilo, do tego dazyl. To przeciez widoma oznaka, ze jest panem. Dlaczego wiec nie potrafi spojrzec swoim slugom prosto w oczy? Dlaczego zaluje, ze nie moze powiedziec tym ludziom, ktorych twarze staja sie nagle powazne i nieodgadnione: „W porzadku, ja tylko udaje. Smiejcie sie, jesli chcecie…”. Dlaczego?
Tego ranka, gdy ekspedycja wyrusza w dalsza droge, Jonathan wstaje bardzo wczesnie. Kluczac miedzy skorupami orzechow kokosowych, kawalkami drewna wyrzuconymi na brzeg i rozwloczonymi wokol, idzie na plaze. Rybacy wyplywaja dlugimi pirogami na polow. Gwaltownie zanurzaja wiosla, po czym wyciagaja je z wody plynnym, lecz zdecydowanym ruchem. Powoli lodzie pokonuja linie groznie pietrzacych sie fal przybrzeznych. Rybacy zarzucaja sieci, dopiero gdy staja sie ledwo widocznymi punkcikami na horyzoncie. Wiatr niesie ku brzegowi strzepki piesni, ktora zagrzewaja sie do pracy. Jonathan siedzi na piasku w miejscu, gdzie plaza opada stromo ku wodzie. Przez godzine obserwuje kraby rozmiarow kciuka, uwijajace sie na styku ladu i morza. Plaza ciagnie sie na mile. Kraby operuja na calej jej dlugosci. Strefa metropolitalnej krzataniny przecinajaca na dwoje strefe spokoju. Jest cos kojacego w ich malym swiatku na pograniczu dwoch wielkich swiatow; cos, czego Jonathan nie chce zostawic. Kiedy rusza z powrotem do Idubu, Famous nawoluje go przed bungalowem, a zniecierpliwieni antropolodzy czekaja na werandzie.