Impresjonista - Kunzru Hari (читать книги онлайн регистрации .txt) 📗
W tym semestrze Jonathan jest zwycieskim bohaterem. Swiat lezy u jego stop. Widzi swoja przyszlosc jako zlota nic ciagnaca sie az po horyzont. Popoludniami, kiedy powinien przygotowywac sie do egzaminow koncowych, wypelnia czas i przestrzen obrazami pelnych zachwytu twarzy interesujaco urzadzonych wnetrz i Astarte Chapel, dumnej, lecz uleglej u jego boku. Bardzo dobrze sypia. Kiedy Chapelowie zapraszaja go do siebie na Boze Narodzenie, uwaza to za znak.
W wiejskim kosciele Jonathan gorliwie spiewa koledy. W ustach czuje jeszcze slodki smak najlepszego porto profesora. „Myyy trzej krolowie…”. W srodku swiece i witraze, na zewnatrz rzeskie powietrze wigilii Bozego Narodzenia w Cotswold. Przed nim jeszcze trzy dni raju. Nieskazitelnie bialy skrzypiacy snieg okrywa lagodne zbocza wzgorz, te same, ktore ogladaly dziesiatki pokolen angielskich kobiet i mezczyzn sciskajacych dlon swojego pastora. Star, „Gwiazda cudowna”, idzie obok niego sciezka. Z jej ust buchaja kleby pary. Przez wilgotna rekawiczke Jonathan czuje cieplo jej reki. Kiedy profesor zasypia przy kominku, oboje wslizguja sie do pograzonego w ciemnosciach lodowatego hangaru, rozpalaja koks w koszu, zestawiaja wiklinowe krzesla i wsluchuja sie w szemranie rzeki po drugiej stronie drzwi. Potem rozsuwaja poly plaszczy, rozpinaja guziki, uwalniaja rozgrzana skore spod warstw ubran. Rece Star siegaja do wnetrza spodni Jonathana. Jonathan zadziera jej halke, caluje jej twarz, ucho, szyje. Star ociera sie o niego coraz mocniej, sciska udami jego udo, wije sie i jeczy. „O tak – dyszy, gdy czubki palcow Jonathana zaglebiaja sie w nia – tak, wielki ogierze, zrob to, zrob ze mna rozka z dzemem, kochanie!”. Jonathan, z twarza zanurzona w jej piersiach, nie slyszy nic procz szumu krwi. „Hm?” – sapie, nie rozumiejac, o co jej chodzi. Star gubi rytm. „Nic takiego. Nie przestawaj. To jak… jak piosenka – jeczy. – Nie przestawaj, prosze”. Jonathan nie przestaje. Podnosi wzrok i patrzy na jej twarz, ktora w slabym swietle mieni sie czerwienia i zlotem. Star ma zacisniete powieki. To go niepokoi. Jakby nie byla z nim, jakby wyobrazala sobie… Ale Jonathanowi nie jest dane dokonczyc tej mysli. Nagle zamkniete oczy otwieraja sie szeroko. Star nieruchomieje w jego ramionach. „O Boze – mowi – to moj ojciec”. Ma racje. Ojciec wola ja w ogrodzie. Jego glos slychac coraz blizej.
Reakcja Jonathana i Star jest blyskawiczna. Kilka chwil pozniej juz kompletnie ubrani znajduja sie w polowie drogi do domu. Na ich twarzach doszukac sie mozna jedynie anielskiej niewinnosci. Profesor chyba niczego nie zauwazyl.
– Tu jestes, Astarte. Co, u licha, robilas w hangarze? Przykro mi, ale porywam pana Bridgemana. Musimy omowic pare spraw.
– Myslalam, ze spisz, tato.
– Spalem. Ale teraz przyszedl czas na interesy. Idziemy, chlopcze.
Jonathan niechetnie daje sie prowadzic do gabinetu. Profesor chodzi tam i z powrotem z udreczona mina. W tych dniach trudno nawet o spokojna drzemke. Ostatnio znow jest gorzej. Swiat zapelnia sie analogiami, lancuchem podobienstw i znaczen, ktore uniemozliwiaja wykonanie najprostszej czynnosci bez rozpraszania uwagi. Chec zajecia miejsca za biurkiem wywoluje kaskade skojarzen i zmusza do serii na wpol bezwiednych rytualow. Jonathan patrzy oslupialy, jak profesor, mamroczac cos pod nosem, wprawia w ruch stary drewniany globus w kacie gabinetu. Sciaga z polki oprawione roczniki „Puncha”, czyta na glos trzy polityczne dowcipy, rozgarnia plonace drwa w kominku, podejmuje zawstydzajaco nieudana probe dotkniecia palcow u nog, zakreca globusem przeciwnie do ruchu wskazowek zegara i pospiesznie, jakby w poczuciu winy, opada na krzeslo. Po paru minutach ustawiania przedmiotow na biurku w rzedy i odkladania ich na poprzednie miejsce, podnosi wzrok i przyciska palce do skroni.
– Co to ja chcialem powiedziec?
– Nie wiem, panie profesorze. Profesor Chapel marszczy brwi.
– Masz rozpiety rozporek. Jonathan pasowieje i zapina, co trzeba. Mars na czole profesora jeszcze sie poglebia.
– Myslalem o czyms, Bridgeman. Uwazam cie za wyjatkowo inteligentnego i pojetnego mlodzienca.
– Dziekuje panu.
– Jestes nam bliski. Nie tylko mnie, ale i mojej corce.
Serce Jonathana zaczyna walic jak oszalale. Czyzby chodzilo o jego zamiary wobec Star?
– Czuje, ze rozumiesz sens mojej pracy i ze bylbys doskonalym…
– Tak, panie profesorze?
– …towarzyszem w dlugiej podrozy. Bridgeman, nadszedl czas kolejnego wyjazdu do krainy Fotse. Mam zamiar wyjechac latem, po zakonczeniu semestru. To bedzie dluga wyprawa, ponad pol roku. Chcialbym, zebys byl moim asystentem.
– Panskim asystentem?
– Zgadza sie. To jest, jesli Astarte mi cie uzyczy.
Profesor wybucha smiechem. Jonathan mu wtoruje, pokrywajac nagly przyplyw leku. Kraina Fotse? Przypominaja mu sie mezczyzni o zaczerwienionych oczach, przycupnieci przed chata na Wystawie Imperium. Nagle gabinet wydaje mu sie wilgotny i chlodny.
– I co ty na to, moj chlopcze?
Co on na to? Nic mu nie przychodzi do glowy.
– Dziekuje, panie profesorze.
– W takim razie jestesmy umowieni. Wracaj do tego, co wam przerwalem. Na pewno nie zamierzaliscie plywac lodka, prawda? Nie teraz. Jest srodek nocy.
Jonathan wychodzi z gabinetu w stanie kompletnego oszolomienia. Kraina Fotse? Tak jakby ziemia przechylala sie na boki, by stracic go w miejsce, do ktorego (czuje to wyraznie) nie moze jechac. Rozglada sie za Star. Chce jej powiedziec, co sie stalo. Ale Star juz spi. Przez ponad godzine Jonathan siedzi samotnie w hangarze, wsluchany w plusk rzeki ginacej w czerni nocy.
W ostatnim dniu roku siedza oboje na lawce w ogrodzie Barabbas College. Warden zaprosil ich na przyjecie. Kwartet smyczkowy gra Haydna. Jonathan sie usmiecha. Star macha noga. Precyzja muzyki trafia do nich obojga. Wkolo goscie z kieliszkami szampana w rekach tocza optymistyczne rozmowy. Profesor jest gdzies w srodku, w bezposredniej bliskosci bufetu. Wszyscy z niecierpliwoscia czekaja, az wybije polnoc, kiedy to sludzy odpala pierwsze fajerwerki i zacznie sie pokaz sztucznych ogni. Od tysiac dziewiecset dwudziestego piatego dzieli ich niespelna minuta.
– Och, Star – mowi Jonathan.
– Och, Johnny – mowi Star.
– Jestem taki szczesliwy.
– Naprawde?
– Czemu pytasz? Ty nie jestes?
– Oczywiscie, ze jestem. Sluchaj. Zbliza sie.
Ludzie zaczynaja odliczac: „Trzydziesci… dwadziescia…”. Wrzawa rosnie, gdy goscie wysypuja sie z budynku. Szef sluzby przykleka niezgrabnie na jedno kolano i oslania dlonia zapalke. Po choralnym: „Zero!” odpala. Rakieta strzela w gore i eksploduje biala kaskada ognia nad kaplica. Slychac wiwaty i brawa. Jonathan bierze Star w ramiona. Wokol nich goscie poklepuja sie po plecach i wymieniaja energiczne usciski dloni. Star nigdy nie byla rownie piekna.
– Kocham cie – mowi Jonathan i caluje ja. – Kochanie, to cudownie – mruczy Star.
– Tak? Naprawde tak myslisz?
– Oczywiscie, Johnny. Mysle, ze to absolutnie cudowne.
– Wiec zgadzasz sie?
– Na co?
– Ale idiota ze mnie. Wszystko mi sie poplatalo. Wyjsc za mnie. Wyjdziesz za mnie?
– Och, Johnny, najdrozszy.
– Wiec wyjdziesz za mnie?
Star patrzy na fajerwerki, ktore wzlatuja w niebo, patriotycznie rozpryskujac sie na czerwone, biale i niebieskie rozety.
– To chwila bliska doskonalosci, nie sadzisz? My w ogrodzie, fajerwerki, przyjecie i wszystko wokolo.
– Powiedz tak, Star. Po prostu powiedz tak.
– Coz, Johnny… Chodzi o to, ze znowu wyjezdzam.
Jonathan jest zdruzgotany.
– Wyjezdzasz?
– Nie patrz tak na mnie. Wracam do Paryza. Jest tam pewna wspaniala Amerykanka, pani Amelia DeForrest z Chicago. Zakladamy wspolny interes. Ona ma mnostwo pieniedzy i bardzo chwali moje projekty. Powiedzialam, ze pozwole jej zajac sie tkaninami, reszta bedzie nalezala do mnie.
– Interes?
– Tak, zgadza sie. Interes. Naprawde, Johnny chcialabym, zebys nie mowil tego takim tonem, jakby chodzilo o cos nieprzyzwoitego. Mnostwo dziewczat sie tym zajmuje.
– Wybacz. Kiedy… Kiedy jedziesz?
– Niedlugo. Za miesiac, moze za dwa. Ty i tata mozecie odwiedzic mnie w drodze do Fotse.
– Jak mozesz… Po tym wszystkim… Myslalem… Mowilas, ze…
– Jakis ty slodki. Taki nadasany i zawiedziony. To, ze bede w Paryzu, wcale nie oznacza, ze o tobie zapomne. Przeciez jestes taki sliczny. I taki grzeczny.
– Ale ja chce byc z toba.
– Mozesz byc ze mna po powrocie z Afryki. Kiedy skonczysz pomagac tacie, powinienes przyjechac do Paryza. I zostac. Tam jest o wiele lepiej niz w Londynie. Ludzie maja wysmienity gust. No i te cudowne nocne kluby… Nie musisz klasc sie spac, jesli nie masz ochoty.
– Zastanowisz sie nad tym, co ci powiedzialem?
– Jasne, Johnny. Jestem wzruszona. A teraz musimy poszukac taty. Rano Jonathanowi peka glowa, a wspomnienia z przyjecia sa tak niewyrazne, ze nie pamieta, czy powinien sie cieszyc, czy smucic. Powiedziala, ze go kocha, czyz nie? Tak czy siak, sa po slowie. On i Astarte Chapel sa praktycznie zareczeni. To chyba tajemnica. W takich sprawach dyskrecja jest tradycja. Ale to wcale nie znaczy, ze nie moze podzielic sie ta informacja z przyjacielem. Kilka dni po Nowym Roku Jonathan je lunch z Levine’em.
Na poczatku nowego semestru caly uniwersytet juz wie: Bridgeman jest zareczony z panna Chapel. To nie wszystko. Bedzie asystentem jej slawnego ojca na nastepnej wyprawie. Zwykly student! Trudno powiedziec, co budzi wieksza zazdrosc wsrod koterii mlodych naukowcow z otoczenia profesora: praca czy dziewczyna. W bibliotece slyszy sie kasliwe uwagi. Ludzie, ktorych Jonathan uwazal za swoich przyjaciol, traktuja go jak powietrze. „To cena sukcesu, stary – twierdzi Levine. – Nie mozesz oczekiwac, ze innych uszczesliwi cos takiego”. Mowi tonem czlowieka doswiadczonego. Jego sztuka bedzie wystawiona w Londynie. Uniwersyteckie sfery teatralne jawnie okazuja piekaca zazdrosc.
Kiedy czasopismo studenckie drukuje karykature Jonathana w wielkim kotle, otoczonego zgraja szczerzacych zeby kanibali, jego obawy znikaja. Jest slawny. „Elegancik” Bridgeman Afrykanski. Kochanek i odkrywca. Wycina rysunek i posyla Star, ktora odpisuje, ze narysowali mu za duzy nos. Nadchodzi dzien, w ktorym Jonathan odprowadza ja na dworzec Waterloo. Caluja sie cnotliwie. Jonathan obiecuje, ze zobacza sie w czerwcu, kiedy z jej ojcem beda przejezdzac przez Paryz w drodze na statek plynacy z Marsylii. Smagany wiatrem, ale dumny, stoi na peronie jeszcze dlugo po odjezdzie pociagu. Inni ludzie musieli zauwazyc, ze miota nim wielka namietnosc, ze jest bohaterem goracego romansu. Ku jego rozczarowaniu, pasazerowie szukajacy swoich wagonow okazuja calkowita nieczulosc wobec jego przezyc.