Impresjonista - Kunzru Hari (читать книги онлайн регистрации .txt) 📗
– Zlosliwa Bestia – opowiada major – uwielbia pedzic wprost na pulapke, a potem robic gwaltowny unik. To jej ulubiony trik. – Ozywienie majora jest wymuszone. Privett-Clampe nie czuje sie najlepiej. Od rana nie wypil ani jednego drinka, zaczyna drzec na calym ciele. Wsparlszy sie na Veseyu, zamyka na moment oczy. Kiedy je otwiera, wszedzie widzi rozowe i szare robaki.
– Cholernie ciekawe, stary – mowi Vesey klepiac majora po plecach – ale sluzba nie druzba. Czekaja na mnie, musze isc.
Privett-Clampe kiwa glowa. Jego tez oblazly. Cale cialo. Chwiejnym krokiem dociera do baru. Przy czwartym kieliszku szampana robale zaczynaja pelzac wolniej.
– Kobieta – zagaduje major goscia w srebrnej marynarce – moze lapac swinie na placu, ale do zabicia zwierza w zaroslach trzeba prawdziwego mezczyzny.
– Czarujace – mruczy Jean-Loup.
W rezydencji De Souza i dziewczeta probuja pocieszyc ksiecia Firoza. Firoz jest przekonany, ze wszystkie wysilki szlag trafil. Rozchmurz sie, stary! Wez troche prochow na poprawe nastroju! Pare nerwowych pociagniec nosem i w Firozie narasta silniejsze niz kiedykolwiek postanowienie, ze nawet jesli jego przeklety brat dokonal rzeczy niewyobrazalnej i poczal potomka, to dziecko nigdy przenigdy – Bog mu swiadkiem, ze nie zartuje – nie zasiadzie na tronie Fatehpuru.
– A moze bys sie uspokoil? – sugeruje De Souza, zaniepokojony zachowaniem ksiecia.
Mija ich diwan w pelnym pedzie. Szuka nababa. Kiedy przebiega obok De Souzy, polami szaty wytraca mu buteleczke z reki.
– Ej! Wysypales nasza koke!
Imelda (to Imelda, prawda?) nie jest dzis w nastroju i nie potrafi docenic takich kiepskich kawalow. Zdejmuje but i ciska nim w glowe diwana, znikajacego juz z pola widzenia. Chybia. Kremowy but na wysokim obcasie przelatuje obok turbanu niedoszlego celu, zatacza widowiskowy luk nad weranda i laduje w ogrodzie, trafiajac Jean-Loupa w tyl glowy. W Jean-Loupie natychmiast odzywa sie instynkt ulicznego zabijaki (nie jestes szybki, juz po tobie, nie?). Odwraca sie na piecie w poszukiwaniu napastnika.
Diwan jest zmuszony spytac Charlie Privett-Clampe:
– Widziala pani Jego Wysokosc?
– Nie, do jasnej cholery, nie widzialam! – Po tych slowach oddala sie szybkim krokiem z posiniala ze zlosci twarza. Choc wyzej postawionym nalezy sie szacunek, choc bez hierarchii spolecznej zapanowalby chaos i choc w pewnych sytuacjach udawanie, ze sie czegos nie widzi, jest cnota, sa pewne granice i niektorych rzeczy nie mozna tolerowac bez wzgledu na osobe sprawcy.
Na widok szarzujacej w jego kierunku pani Privett-Clampe sir Wyndham blednie. Te sytuacje wyczuwa juz z odleglosci piecdziesieciu krokow. Minty znowu pokazala, co potrafi. Zgniata najswiezszy telegram w mala kulke – telegram donoszacy, ze wedlug najnowszych szacunkow liczba zabitych w Amritsarze siega osmiuset, a miejscowa prasa twierdzi, ze jest dwukrotnie wyzsza – i postanawia zapobiec katastrofie.
– Moge w czyms pomoc? – pyta przebiegle tonem pelnym dyplomacji i taktu.
Tym zbija Charlie z tropu. I wlasnie o to mu chodzilo.
– Nie – mowi w koncu Charlie, usilujac nadac swemu glosowi zdecydowane brzmienie. – Widzial pan Gusa?
– Rozmawia z Amerykaninem. Tym gosciem od filmow. Charlie kiwa glowa w roztargnieniu i odchodzi.
– gus? gus!
– Charlie?
– Co ty wyprawiasz?!
– One sa wszedzie, Charlie. Wszedzie.
Charlie nie zwraca na to uwagi. gus czesto gada takie bzdury.
– gus – syczy. – Zamknij sie i sluchaj. Chodzi o Braddockowa. Zastalam ja w naszej sypialni, jak najbezczelniej w swiecie brala sobie jedno z moich ulubionych kaszmirskich pudeleczek. No wiesz, tych z papier mache, ktore dostalismy kiedys w Gulmarg. Co za bezczelnosc! Kiedy weszlam, wcale nie wygladala na przejeta. Nic a nic. Powiedziala tylko: „Jakie sliczne” i wsadzila je do torebki. Nie wiedzialam, co powiedziec. I tak to wyglada, gus. Co z tym zrobimy? gus?
gus macha rekami.
– Masc – mowi slabym glosem. – Moze to by pomoglo. Tymczasem w rezydencji stalo sie cos niezwyklego. Rzadka rzecz.
Jedno z tych spotkan, o ktorych marzy wielu, a ktore dane sa nielicznym. Minty natknela sie na nababa. Oficjalne spotkania to jedno. Czlowiek spotykany przy takiej okazji czesto nie wychodzi poza role, jaka gra. Tu i teraz sprawy maja sie zupelnie inaczej. Ona zmierza wolnym krokiem w strone ogrodu, z torebka wypakowana nowymi zdobyczami. On pedzi przez hol do auta. Choc Minty Braddock nie jest kobieta pierwszej mlodosci, zwraca uwage swoja sylwetka. Nabab zauwaza dlugie ramiona, wysokie jasne czolo, niewielkie, ladnie wykrojone usta. Widok nababa wywoluje u Minty lekki wstrzas. Taki srogi mlody wladca o haczykowatym nosie, ciemnych oczach i z tyloma klejnotami! A ta brosza! Wprost nie mozna sie oprzec. Kiedy nabab zbliza sie do Minty, bierze ja za rece i wydobywa z siebie niesamowity nieartykulowany dzwiek, ona wie, ze zrobi wszystko, czego on zechce.
– GRROAAH! – mruczy nabab w zagieciu jej szyi.
– Och, Wasza Wysokosc! – szepcze Minty, na smierc zapominajac o nakazach etykiety. – Och!
– Minty?
Nie, to nieprawda! A jednak. To placzliwy glos jej meza. Stary poczciwiec stoi za plecami nababa. Zazenowany, przygryza wasy i udaje, ze kaszle, zaslaniajac usta reka zacisnieta w piesc. Nabab odwraca sie i w pierwszym odruchu energicznie potrzasa dlonia sir Wyndhama.
– Doskonale, sir. Naprawde doskonale.
Sir Wyndham, nawykly do pochwal z przyczyn nie zawsze oczywistych, dziekuje nababowi za zyczliwe slowa.
– Zobaczymy sie na polowaniu – dodaje, ale mowi juz do plecow odchodzacego nababa. Po chwili slychac silnik. Wladca Fatehpuru opuszcza przyjecie w chmurze zwiru wypryskujacego spod kol jego auta.
Tego popoludnia w Fatehpurze ogolny poobiedni kac nie zakloca przygotowan do polowania. Na lozkach leza stroje w kolorze khaki oraz tropikalne helmy. Lufy strzelb sa wyczyszczone i naoliwione. Trwa sprawdzanie latarek, nakladanie rozmaitych specyfikow przeciw komarom, pieczolowite napelnianie manierek i pojemnikow na prowiant. Swiatlo dnia bedzie towarzyszyc wszystkim jeszcze przez kilka godzin, ale kazdy mysli juz o nocy, jaka przyjdzie mu spedzic w lesie.
Nie, nie kazdy. Niektorym wcale nie idzie tak gladko. Charlie widzi, ze gus jest jeszcze bardziej bezradny niz zazwyczaj, nie radzi sobie z najdrobniejszymi rzeczami. W sypialni dla gosci sir Wyndham nie potrafi wyciagnac z Minty ani slowa, nawet po wysypaniu z jej torebki imponujacych lupow w postaci puzderek, zapalniczek, papierosnic i ozdob z kosci sloniowej. W palacu nabab zniknal w zakamarkach zenany choc piski, ryk i nerwowy kobiecy smiech pozwalaja rozchichotanym slugom zlokalizowac polozenie wladcy. W ubieralni ksiaze Firoz nie potrafi wybrac miedzy angielska bluza z paskiem a niemieckim dlugim plaszczem, podarowanym mu w zeszlym roku przez margrabie Stumpfburga. Niezdecydowanie co do stroju jest u Firoza objawem stresu. Problem zostaje rozwiazany w prosty sposob. Obie rzeczy wylatuja przez okno.
Niektorzy mysliwi maja wiecej do pakowania niz reszta. Sludzy pana Bircha ostroznie niosa do jednego z aut skrzynke bedaca kiedys wlasnoscia amerykanskiej armii, oznaczona czerwonymi napisami OSTROZNIE! Khwaja-sara filtruje przez muslinowa tkanine jakas zielonkawa maz. Pran czeka w alkowie, ubrany w nowiutki stroj bialego lowcy, z wysoko podciagnietymi podkolanowkami i w za duzym kapeluszu, ktory opada mu na oczy i zmusza do wyginania do tylu szyi, zeby cokolwiek zobaczyc. Pran usilowal powiedziec fotografowi o paru rzeczach – ze chlopak w srebrnej marynarce najwyrazniej chce go zabic i ze druga frakcja wydaje sie rownie zainteresowana zrobieniem majorowi kompromitujacych zdjec. Nikt go nie slucha. Pran macha nerwowo nogami, walac raz po raz pieta w kamienne siedzisko. On wcale nie cieszy sie na to polowanie.
Jean-Loup jest na pietrze w palacu. Pomaga Imeldzie, De Souzie i szwedzkiej tancerce uporac sie z resztka proszku na poprawe nastroju. Prawie wszyscy postarali sie o jakis mysliwski element stroju. Kapelusz. Artystycznie wiazany szal barwy khaki. Kazde z nich ma strzelbe. To bardzo wazne. Ta paczka uwielbia bron. Bron i koke.
O piatej po poludniu przed palacem stoi sznur aut. Przy jednym z nich dzieje sie cos osobliwego. Wokol krazy paru mezczyzn, ktorzy zagladaja przez okna do srodka. Z rozbitego nosa modnie odzianego mysliwego cieknie krew, a jego wrzeszczacej wnieboglosy towarzyszce ktos sila wydziera z reki bron. Khwaja-sara dyskretnie kieruje kelnera z drinkami na tacy ku konkretnym osobom. Szoferzy otwieraja pasazerom tylne drzwi, obiegaja auta, zapalaja silnik i ruszaja, wzbijajac kolami tumany kurzu. Pran siedzi scisniety obok fotografa w ostatnim aucie kawalkady. Podczas dlugiej i meczacej jazdy ku lasom Fatehpuru przysypia, gdy jego zacny towarzysz robi mu wyklad o honorze ksiestwa i bajecznej nagrodzie, jaka go czeka za pomoc w przekonaniu tego siostrojebcy Anglika do utrzymania sukcesji nababa.
Kiedy fotograf budzi Prana szarpnieciem za ramie, sa zupelnie sami. Reszta konwoju zniknela. Auto stoi na jakiejs polanie, szofer stoi obok i pali bidi. Otaczaja ich strzeliste drzewa wzbijajace sie w poszarzale niebo. Slonce musialo zajsc zupelnie niedawno. Pran gramoli sie z auta i rozprostowuje scierpniete nogi, usilujac strzasnac z siebie dlugie godziny jazdy w niewygodnej pozycji. Droga przed nimi, ktora zdazyla juz przejsc w waski, poryty bruzdami trakt, zanika zupelnie. Pran usiluje przebic wzrokiem zielona sciane ciemnosci, gesty, tetniacy zyciem swiat, znaczony rozowymi i czerwonymi plamami kwitnacych rododendronow. Wokol pokrytego kurzem auta drzewa rozbrzmiewaja glosami ptakow. Spiewne komunikaty zagluszaja wszystko inne. Przerywa je dopiero nagly trzask i szelest wywolany przez malpe skaczaca z galezi na galaz. Fotograf przyglada sie temu z pogarda w oczach. Po chwili zaklada druciane okulary.
– Chodz – mowi.
Pran zauwaza chudego, ciemnego wiesniaka, ktory zza drzew sle im gest powitania. Mezczyzna umieszcza na glowie czesci wyposazenia aparatu, po czym daje im obu znak, zeby szli za nim. Fotograf zdejmuje strzelbe z ramienia i trzyma ja przed soba niczym kij. Ma na sobie mysliwski stroj z szetlandzkiego tweedu i pasujacy do calosci tweedowy turban. Dwa blizniacze pasy z nabojami przewiesil przez piers na bandycka modle. Na widok jego zacietej twarzy Pranowi ciarki chodza po plecach. Trapi go mysl, czy przypadkiem plan uwiedzenia majora nie byl tylko pretekstem, zeby zwabic go tu i zamordowac.