Impresjonista - Kunzru Hari (читать книги онлайн регистрации .txt) 📗
I wtedy ten maly gnojek rujnuje wszystko.
Lapie go za rekaw, jakby to byla najnormalniejsza rzecz na swiecie.
– Prosze pana – zaczyna swoja bazarowa angielszczyzna – jestem mieszancem jak pan. Jestem glodny. Ma pan cos do jedzenia?
Smarkacz ma chyba jasniejsza skore niz Harry, choc trudno to dostrzec pod warstwa brudu. I angielska twarz, ktora w innych okolicznosciach i w innym miejscu mozna by nazwac piekna. Jej subtelne rysy i bladosc wywoluja w Harrym furie. Cale dwadziescia trzy lata drazliwosci i zakrywania glowy, dwadziescia trzy lata usilnych prob pozbycia sie pietna brudnego mieszanca podchodza mu do gardla. Zuchwalstwo tej twarzy, jej blagalny, a jednoczesnie zadowolony wyraz odbieraja mu na chwile mowe.
– Zabieraj swoje brudne lapy, gowniarzu!
Chlopak cofa sie o krok. Harry patrzy na niego wytrzeszczonymi oczami. Najgorsze, ze chyba naprawde naleza do tej samej rasy. Tyle ze Harry, znajac dobrze angielski i stwarzajac pozory dobrego wychowania, ma troche wiecej szczescia. Niemniej jednak laczy ich pochodzenie. On i uliczny lobuziak sa jak dwie niepelne filizanki herbaty. To ostatnia rzecz, jakiej moglby sobie zyczyc Harry w pogodny wieczor w drodze na spotkanie z Jenny Cash, gdy czuje sie tak dobrze urodzony i taki bialy – bialy jak snieg, bialy jak buty do tenisa, bialy jak zlotowlosy aniolek w cholernym niebie. Niech diabli porwa tego gnojka!
W lewej rece Harry trzyma drewniana rakiete do badmintona. Macha nia raz i czuje jej ciezar. Niewiele myslac, wali chlopca w glowe. Ten pada na ziemie. Harry oklada i kopie lezace cialo, wkladajac w to cala swoja nienawisc. Powoli dociera do niego wlasny krzyk: „Niech cie diabli! Niech cie diabli! Niech cie diabli!”. Rozglada sie wkolo i widzi paru swoich. Stoja w bezpiecznej odleglosci i przygladaja mu sie zaintrygowani, z mieszanina odrazy i litosci w oczach. Niektorzy tubylcy robia krok w jego strone. Wywijajac rakieta jak szabla, Harry kaze im trzymac sie z daleka i pilnowac wlasnego nosa.
Kiedy uwaga Harry’ego koncentruje sie na tubylcach, oszolomiony ulicznik wykorzystuje okazje i ucieka chwiejnym krokiem, najszybciej jak potrafi. Oglada sie za siebie raz, po czym jego zszokowana, obita, przypominajaca ducha twarz znika posrod tlumu. Harry opuszcza rakiete i brudna chustka ociera pot z czola. Ten wieczor mozna juz spisac na straty, i to jeszcze zanim sie zaczal.
Zdesperowany Pran lomocze do oblazacej niebieskiej bramy rezydencji. Otwiera mu czokidar. Przez mgnienie oka Pran widzi skapany w ksiezycowej poswiacie dziedziniec. Po chwili brama zamyka sie z trzaskiem.
Na widok Prana idacego ku niemu na chwiejnych nogach zebrak wybucha dzikim smiechem przypominajacym ryk zwierzecia. Szeroko otwierajac usta, odslania niewiarygodnie czerwone gardlo, ktore wyglada raczej jak jatrzaca sie rana. „Sliczny maly ksiaze – spiewa falsetem bajadery. – Spojrzcie na jego piekny stroj! Spojrzcie, jak lsni jego sztylet, gdy przejezdza obok nas!”.
Pran ma zaplakana i zakrwawiona twarz. Cuchnace ubranie wisi na nim w strzepach. Kazda czesc ciala boli przy najmniejszym poruszeniu. Kpiarska piosenka doprowadza go do szalu. Rzuca sie naprzod i kopie miseczke zebraka. Pare miedziakow rozsypuje sie po ziemi.
– Nie nakarmili cie? – pyta zebrak, uchylajac sie przed ciosem Prana.
– Ty lajdaku! – burczy Pran przez lzy.
– Taki juz jestem – przyznaje zebrak. – Ty tez, o ile dobrze pamietam.
– Jestem glodny! – wola Pran.
– Moze powinienes sprobowac gdzie indziej? – proponuje zebrak, przybrawszy teatralna mine dobrego wujaszka. Pran posyla mu wsciekle spojrzenie. Bardzo powoli zebrak podaje mu adres na bazarze jubilerow.
– Idz tam, zrob, co ci kaza, a dostaniesz jesc – radzi.
– Niby dlaczego mialbym ci wierzyc?
– Zrobisz, jak zechcesz. – Zebrak wzrusza ramionami. – Szczerze mowiac, powinienes byc mi wdzieczny, ze w ogole z toba rozmawiam.
Z tym stwierdzeniem nie mozna polemizowac. Pran smetnie opuszcza glowe.
– Klamiesz. Zrobia mi cos zlego.
Zebrak zastanawia sie przez dluzsza chwile.
– Masz racje – mowi w koncu. – Sklamalem.
– A widzisz! – Pran triumfuje.
– Ale z drugiej strony – rozwaza zebrak glosno – kto wie, czy nie klamie teraz.
– Jak to?
– Niewazne. Odrobina filozofii. – Zebrak usmiecha sie od ucha do ucha, odslaniajac kostnice sprochnialych zebow.
Na nic zdaja sie krzyki ani pochlebstwa. Pranowi nie udaje sie nic wiecej z niego wyciagnac. Zebrak drapie pokryta strupami skore. Wylapuje wszy ze skoltunionych wlosow. Posyla w strone sprzedawcow jedzenia, uprzatajacych swoj towar, sprosne odzywki, jakie tylko slina mu na jezyk przyniesie. Jeden z nich szczerzy zeby w odpowiedzi.
– Boze wszechmogacy! – wola zebrak ni stad, ni zowad. – Zaiste, jestes sprawiedliwy!
Pran posyla mu miazdzace spojrzenie.
– Powinienes dziekowac Bogu – tlumaczy zebrak. – Daje ci wspaniala okazje.
I przewrociwszy oczami, rzuca sie energicznie w pyl ulicy. Jednym wezowym ruchem zsuwa uschniete konczyny do cuchnacego rynsztoka biegnacego skrajem ulicy, kuca i wydala z siebie imponujacej wielkosci kupe. Po skonczonej operacji kladzie sie na ziemi i zasypia. Rysy jego odrazajacej geby nabieraja zdumiewajacej lagodnosci i spokoju, ktory mozna by nawet nazwac szlachetnym.
Pusty brzuch nie daje Pranowi zasnac. Pran naciska go w roznych miejscach z nadzieja, ze zapelni jakos te pustke. Po pewnym czasie wstaje i rozglada sie za monetami, ktore wypadly z miseczki zebraka. Bez rezultatu. Pozostaje juz tylko myszkowanie wokol zamknietych straganow. Nie znajduje jednak nic, co by nie zostalo zjedzone przez inne wyglodniale dzieci albo sprytne bezpanskie psy, przekradajace sie ulicami w poszukiwaniu przekaski. Zrezygnowany, kladzie sie nieopodal glosno chrapiacego zebraka.
Probuje nie myslec o tym, co sie stalo. Ojciec nie zyje. I tak nie byl jego ojcem. Jego prawdziwy ojciec to Anglik z fotografii, ale on tez nie zyje. Czy to czyni go Anglikiem? Pran nie czuje sie Anglikiem. Jest Hindusem z kasty kaszmirskich panditow. Wie, kim jest. Czuje to.
Glodny i obszarpany przeprowadza w myslach doglebna analize problemu. Jestes tym, kim sie czujesz. A jesli nie, to powinienes czuc sie tym, kim jestes. Lecz jesli jestes kims, nie wiedzac, ze nim jestes, to jak sie to objawia? Jak czuje sie czlowiek, nie bedac tym, za kogo sie uwaza? Jesli jego matka naprawde byla jego matka, a ojcem byl ten obcy Anglik z fotografii, to logiczne, ze jest mieszancem, pol bialym, pol czarnym. Nie czuje jednak zadnego zwiazku z tymi ludzmi. Ci ludzie nienawidza Hindusow. A juz na pewno nienawidza jego. Przypomina sobie unoszenie sie i opadanie rakiety do badmintona, twarz tamtego mezczyzny, gdy kopal go i przeklinal. On, Pran, nie jest taki jak ci ludzie. Nie uwaza Anglii za swoj dom. Dom jest tutaj, po drugiej stronie niebieskich wrot.
Zanosi sie placzem. W koncu zapada w niespokojny, goraczkowy sen.
Wokol niego miasto nadal tetni zyciem. Bezpanskie psy buszuja w stosach odpadkow i rynsztokach. Policjanci, zlodzieje, hulaki, smieciarze, wlasciciele dwukolek, bagazowi na dworcu i pozostali ludzie nocy zajeci swoimi sprawami zapelniaja ulice, gdzieniegdzie rownie tloczne jak za dnia.
Pran budzi sie o szarym poranku zmarzniety i zdezorientowany, z widokiem na jakies nieregularne brunatne ksztalty, ktore po chwili okazuja sie szeregiem koscistych zadkow. Tuz przy jego glowie rikszarze i kramarze, kucnawszy w rzedzie nad rynsztokiem, spluwaja, gawedza, czyszcza zeby i oprozniaja jelita. Pran czym predzej odsuwa glowe na bezpieczna odleglosc i z przerazeniem uswiadamia sobie, gdzie jest.
Zebrak ciagle spi. Niestrudzona mucha spaceruje po jego powiece. Pran czlapie ku niemu z rekami przycisnietymi kurczowo do drzacego tulowia i traca go duzym palcem u nogi.
– Obudz sie. Juz rano.
Zebrak nie reaguje. Pran traca go drugi raz. Znowu nic. Schyla sie i szarpie go za ramie. Ramie jest zimne i sztywne. Pran cofa sie. Z wolna dociera do niego przerazajaca prawda. Grypa potrafi zaatakowac bardzo szybko.
Jak reszta swiata, Pran nie ma czasu na oplakiwanie zmarlego. W tej samej chwili pod niebieska brame rezydencji Razdanow podjezdza dwukolka. Wysiada z niej odswietnie ubrany mezczyzna w aczkanie i haftowanej czapce, ze starannie przystrzyzona broda, w drucianych okularach na wydatnym nosie. Pran Nath rzuca sie ku niemu w szale radosci.
– Wujku! Wujku!
Pandit Bhaskar Nath Razdan, mlodszy brat zmarlego adwokata, oglada sie za siebie z obrzydzeniem.
– Nie zblizaj sie, podla kreaturo!
Pran Nath staje jak wryty. Wzburzony do granic wuj kurczowo przyciska do twarzy jedwabna chustke.
– Czokidar! – wola. – Czokidar, gdzie jestes?
Czokidar ukazuje sie w bramie, wymachujac lojem. Jego siwe wasy drza z oburzenia.
– Czokidar – rozkazuje pandit – usun ten element sprzed moich oczu. Nie chce, zeby krecil sie przed brama i szargal dobre imie rodziny. I dopilnuj, zeby sie tu wiecej nie pokazywal.
– Tak jest, sir! – odpowiada czokidar z gorliwoscia weterana. Pran Nath nie czeka na kolejne baty. Ucieka z oczyma pelnymi lez. Teraz wie, ze to prawda. Jest na swiecie calkiem sam.
Mamroczac pod nosem i lkajac jak pomyleniec, zaglebia sie w waskie alejki targu. Jego zachowanie kaze ludziom przypuszczac, ze jest chory. Odsuwaja sie od niego, schodza mu z drogi, gdy zbliza sie ku nim chwiejnym krokiem. Pran przystaje, by popatrzec, jak jeden ze sprzedawcow robi dzalebi. Nad ogromnym rondlem z bulgoczacym olejem wyciska przez waski otwor slodkie ciasto, ktore tworzy na powierzchni esy-floresy. Usmazone zakretasy wyjmuje z oleju cedzakiem, zanurza w gestym syropie i znow smazy. Zanurza i smazy, zanurza i smazy. Dzalebi wygladaja bardzo apetycznie. Doprowadzony do ostatecznosci Pran przypuszcza nagly atak na slodycze, porywa ich cala garsc i rzuca sie do ucieczki. Scigany przeklenstwami sprzedawcy, pedzi przed siebie co sil w nogach. Wkrotce wsciekle wolanie cichnie. Sukces. W jednej z zacisznych bocznych uliczek Pran lapczywie pochlania swoja zdobycz. Zlizuje polewe z palcow, nie dbajac o brud. Cukier wprawia go w lekkie odurzenie.