Tomek na Czarnym L?dzie - Szklarski Alfred (читать бесплатно полные книги .TXT) 📗
NA TROPIE OKAPI
– Panie bosmanie, wioska Pigmejczykow jest juz pewnie niedaleko, skoro tak wyraznie slychac tam-tamy – zagadnal Tomek, ocierajac chustka zroszone potem czolo.
– Kto ich tam wie? Widocznie dla Bambutte wszystko jest blisko – burknal bosman, sapiac jak miech kowalski. – Od samego rana karzelki zapewniaja, ze zaraz bedziemy na miejscu. Tymczasem juz poludnie, a my bez przerwy dralujemy po lesie. Taki murzynski mikrus toczy swoje brzuszysko prawie po ziemi, to i nie zmeczy sie zbytnio. Co innego jednak, gdy czlowiek o przepisowym wzroscie musi udawac gazele!
– Niech sie pan nie denerwuje. Jestem przekonany, ze juz wkrotce ujrzymy wioske – uspokajal Tomek swego druha. – Ciekawe, co tez oznacza to bicie w bebny?
– Co ma oznaczac? Mikrusy zwoluja sie na wyzerke, ot i wszystko! Dla nich zabity slon to jak ziarno dla slepej kury!
Niebawem rozjasnil sie lesny polmrok. Przednia straz Pigmejczykow krzyknela donosnie. Sciezyna konczyla sie na sporej polanie, na ktorej wsrod kep drzew widac bylo kilkanascie nedznych szalasow. Gromada mieszkancow wioszczyny wybiegla na spotkanie gosci, lecz zaraz przystanela niezdecydowanie, gdy za Bambutte wylonila sie z gaszczu karawana. Biali lowcy rowniez zatrzymali sie w polowie drogi. Tymczasem obydwie grupy Pigmejczykow udzielaly sobie wyjasnien. Posrednictwo przypadkowych przewodnikow musialo wypasc jak najlepiej, poniewaz wojownicy pigmejscy gromadnie zblizyli sie do lowcow. Pokazywali sobie bialych ludzi wydajac okrzyki zdumienia. W pierwszej chwili kobiety chwycily dzieci na rece i biegly skryc sie w gaszczu, lecz gdy naczelnik wioski poprowadzil karawane na srodek polany i zezwolil na rozlozenie obozu, zjawily sie z powrotem.
Tragarze zlozyli pakunki, zdjeli juki z oslow, a nastepnie zaczeli rozkladac oboz. Lowcy rozpieli dla siebie maly namiot, natomiast Murzyni wybudowali szalasy, po czym ogrodzili cale obozowisko. Byla to konieczna ostroznosc, poniewaz Pigmejczycy niemal nie przywiazywali znaczenia do prawa wlasnosci i bez zlej intencji mogli narobic wiele szkoly. Aby odwrocic uwage Bambutte od obozu, Smuga rozdal im podarki. Lowcy przezyli wiele wesolych chwil obserwujac doroslych Pigmejczykow, ktorzy z najwieksza powaga czynili przekomiczne grymasy, przegladajac sie w ofiarowanych im malych lusterkach. Wsrod upominkow znalazly sie tez szklane korale, scyzoryki, tyton i najwiekszy przysmak – sol. Naczelnik wioski otrzymal dodatkowo pudelko zapalek, co wprawilo go w szczegolny zachwyt. Ciekawie ogladal niezwykly upominek, nie odkladajac z rak dlugiej fajki, ktora podobna byla do kawalka grubej galezi. Smuga podsunal mu zapalona zapalke; tymczasem Pigmejczyk porwal z ogniska wegielek, wcisnal go do fajki, po czym pospiesznie wzial zapalke z rak podroznika i trzymal, dopoki sama nie zgasla parzac mu palce. W ten sam sposob wypalil jedna po drugiej kilka zapalek, a nastepnie zadowolony niezmiernie schowal do ust pudelko wraz z zawartoscia. Tomek obawial sie, ze karzel chce je polknac, ale Smuga wyjasnil mu, ze prymitywni ludzie, nie zmuszeni warunkami do noszenia ubran, w ten sposob zwykli przechowywac rozne przedmioty.
Pigmejczycy, zachwyceni niezwyklymi podarunkami, stali sie nadzwyczaj przyjazni. Nie czynili lowcom przeszkod w rozgladaniu sie po osadzie. Tomek nie mogl sie nadziwic ich bardzo skromnemu zyciu. Chatynki, uplecione z galezi i duzych lisci, nie siegaly nawet wysokosci doroslego czlowieka. Niemal zupelnie nie widzialo sie tu naczyn. Pokarm Pigmejczykow stanowily dzikie brzoskwinie, jagody, banany, korzenie roslin, wiele gatunkow jadalnych lisci, grzyby, miod, slowem to, co mozna znalezc w dzungli. Mieso bylo szczegolnie upragnionym dla nich pokarmem.
Pigmejscy mysliwi, uzbrojeni w luki i zatrute strzaly, zapuszczali sie daleko w lasy, by polowac na malpy, ptaki lub weze. Czasem odwazniejsi lowcy zabijali wielkiego slonia. Wtedy uszczesliwione plemie wyprawialo wspaniala uczte, na ktora zazwyczaj zapraszano sasiadow. Na taka wlasnie uroczysta chwile trafili nasi podroznicy.
Zaledwie Pigmejczycy zaspokoili pierwsza ciekawosc spowodowana przybyciem dziwnych, bialych ludzi, natychmiast przypomnieli sobie o czekajacym ich zadaniu. Bohaterami dnia byli dwaj nieustraszeni lowcy sloni. Ostatnie ich polowanie mialo nadzwyczaj pomyslny przebieg, na dowod czego przyniesli do wioski jako trofeum mysliwskie odcieta trabe slonia. Ten zaszczytny i nadzwyczaj smaczny kasek natychmiast spozyli w gronie wodza oraz najodwazniejszych wojownikow. Teraz zas, po przybyciu zaprzyjaznionych sasiadow, Pigmejczycy wraz ze swym skromnym dobytkiem mieli przeniesc sie tam, gdzie lezala olbrzymia “gora” swiezego miesa.
Biali lowcy ruszyli razem z Pigmejczykami. Przebywajac z nimi dluzej najlatwiej mogli sobie zaskarbic ich zaufanie. Przeprawa przez dzungle ulatwiala nawiazywanie przyjazni. Totez Smuga skwapliwie korzystal z okazji, by dowiedziec sie czegos o zwyczajach lesnych karlow. Wiedzial juz przedtem, ze Pigmejczycy otaczaja najwieksza tajemnica polowanie na slonie, ktore przy prymitywnym uzbrojeniu bylo udokumentowaniem zrecznosci i odwagi. Najdrobniejsza nieostroznosc mysliwego lub nie przewidziany przez niego odruch poteznego zwierzecia oznaczaly smierc. Aby poznac pigmejski sposob polowania na slonie, Smuga ofiarowal dary naczelnikowi plemienia i obu odwaznym mysliwym. Dzieki temu Mtoto uchylil mu rabka tajemnicy.
Mysliwi udajacy sie na polowanie na slonie zegnani sa przez cale plemie uroczystosciami z tancami i spiewem. Podczas polowania zywia sie jedynie tym, co znajda w lesie.
Pierwsza czynnoscia jest wytropienie w gaszczu samotnego zwierzecia, poniewaz najmniejsi ludzie swiat, uzbrojeni jedynie w krotkie, ostre dzidy, nie moga sie pokusic o zaatakowanie calego stada. Z kolei tak dlugo podazaja sladem slonia, az ulozy sie on na ziemi do snu. Wtedy pozostaje im do wykonania najtrudniejsza i najbardziej niebezpieczna czesc zadania. Jeden z mysliwych musi sie niepostrzezenie podkrasc do spiacego olbrzyma, by ostrym jak brzytwa koncem dzidy przeciac mu zyle na tylnej nodze pod kolanem. Okaleczone zwierze, nie mogac skutecznie atakowac swoich przesladowcow, usiluje zazwyczaj przed nimi uciec. Jezeli slon mimo rany atakuje, to drugi mysliwy sciaga na siebie jego uwage. Kiedy w koncu zwierze wyczerpane ucieczka i uplywem krwi slabnie, odwazny lowca podcina mu zyle na drugiej nodze. Slon pada obezwladniony. Mysliwi odrzynaja mu trabe, co ostatecznie przyspiesza uplyw krwi i powoduje smierc.
Na polowanie drugim sposobem Pigmejczycy uzbrajaja sie w dzidy o dlugich drzewcach zakonczonych ostrzem w rodzaju harpuna. Mysliwi wbijaja dzide w brzuch spiacego slonia. Pod wplywem bolu zwierze zrywa sie do ucieczki. Wtedy dzida, tkwiaca harpunowatym ostrzem we wnetrznosciach, uderza o ziemie, drzewa i krzewy i wbija sie coraz glebiej. Polowanie takie trwa dluzej, gdyz slon ucieka, dopoki bol i uplyw krwi nie obezwladnia go calkowicie.
Tyle opowiedzial Mtoto. Smuga wyjasnil swym przyjaciolom, iz slyszal o jeszcze innym sposobie lowow, a mianowicie o strzelaniu do sloni z lukow zatrutymi strzalami. Po trafieniu slonia strzala Pigmejczycy podazaja jego sladem i czekaja, az padnie martwy wskutek niezawodnego dzialania trucizny.
– To mi bardziej pasuje do tych mikrusow – orzekl bosman Nowicki, ktory nie mogl jakos uwierzyc, by Pigmejczycy wyruszali na takie polowanie uzbrojeni jedynie w dzidy.
Wkrotce jednak lowcy ku swemu zdumieniu stwierdzili, ze Mtoto powiedzial prawde. Zabity slon mial przeciete zyly i sciegna pod kolanami obu tylnych nog. Pozbawiony byl rowniez traby, ktora mysliwi zabrali od razu jako trofeum.
Gromada karlow przystapila do cwiartowania slonia. Przede wszystkim wykroili dlugie, biale kly, z ktorych kazdy wazyl ponad dwadziescia piec kilogramow. Zgodnie ze zwyczajem mial je otrzymac naczelnik plemienia. Potem odrabali nogi zwierzecia i cieli caly tulow na spore kawaly. Dopiero po dokonaniu tego przystapili do budowania szalasow. Biali lowcy rozlozyli sie obozem w poblizu pigmejskiego koczowiska.
Nastepnego dnia przygotowano uczte. Miala ona trwac tak dlugo, poki caly zapas miesa nie zostanie zjedzony. Mali ludzie i jeszcze mniejsza dzieciarnia napelniali osade wesolym gwarem. Nie codziennie przeciez udawalo im sie najesc do syta. Z calego plemienia zaledwie dwaj mysliwi mieli odwage polowac na slonie, a nie kazda ryzykowna wyprawa konczyla sie pomyslnie.
Tomek zachecony przez Smuge uwaznie obserwowal afrykanskich karlow. Teraz sie dopiero przekonal, ze wbrew powszechnemu mniemaniu Murzyni nie wioda w dzungli beztroskiego zycia. Wiekszosc zyla w najprymitywniejszych warunkach, a glod i niedostatek byly ich codziennymi towarzyszami. Tomek zwrocil rowniez uwage na stosunek doroslych do dzieci. Malenstwa byly otaczane troskliwa opieka nie tylko wlasnych rodzicow, lecz wszystkich czlonkow plemienia. O ile w wioskach murzynskich spotykalo sie na ogol malo dzieci, u Pigmejczykow roilo sie od nich. Nasladujac doroslych, pigmejscy chlopcy przysiadali na kamieniach badz zwalonych pniach. Dziewczynki, jak kobiety, siadaly wprost na ziemi, wyciagajac nogi.
Podroznicy skracali sobie czas ciekawymi rozmowami na temat najnizszych ludzi swiata, a tymczasem nad ogniskami rumienily sie bryly miesa. Gospodarze ofiarowali bialym lowcom jedna noge zabitego zwierzecia. Smuga przyjal ten podarunek, a swoim wyjasnil, ze uwaza to za gest przyjazni ze strony Pigmejczykow.
Wkrotce rozpoczela sie oryginalna uczta pod golym niebem. Pigmejczycy i Bugandczycy obsiedli kolem dymiace polcie pieczeni, ktora znikala w ich przepastnych brzuchach z nieprawdopodobna szybkoscia. Jednoczesnie raczyli sie dzikimi owocami oraz jadalnymi roslinami i korzeniami.
Tomek z przerazeniem spogladal na peczniejacego Samba. W koncu zaniepokojony zawolal:
– Sambo, jestes juz tak gruby, ze brzuch ci peknie za chwile! Przestan pchac w siebie takie fury jedzenia, bo slabo mi sie robi, gdy na ciebie patrze.
– Nie boj sie, potezny bialy buana – odparl Murzyn. – Sambo kocha jesc, a dobre mieso kocha Samba! Ty tylko zamknij oczy i nie patrz, a wszystko bedzie dobrze.
Ucztujacy stawali sie coraz bardziej ociezali. Naraz zadudnily bebny “ngoma”. Rozpoczely sie tance przeplatane spiewem.