Tomek w grobowcach faraon?w - Szklarski Alfred (читаем полную версию книг бесплатно txt) 📗
– Jak to blisko! – cieszyl Patryk. – Jestesmy uratowani.
Miraz trwal jednak jeszcze zaledwie pare chwil. Potem obraz zaczal drzec, zamazywac sie i znikl. Patryk wybuchnal placzem.
– To fatamorgana – cicho wyjasnil Tomek, glaszczac chlopca po glowie. – Bardzo rzadkie zjawisko. Wystepuje rankiem lub z wieczora. Na skutek rozrzedzonego powietrza widac okolice odlegle nawet o sto kilometrow. Ludzie pustyni nazywaja to “krajem stajacym na glowie”.
W placzu Patryka znalazl ujscie niepokoj, w jakim chlopiec zyl od kilku dni i nagle, gorzkie rozczarowanie, choc on sam o tym nie wiedzial. Mezczyzni pozwolili mu sie wyplakac, a potem Nowicki wzial go za rece i powiedzial:
– Dosyc, brachu! Wystarczy! – A gdy chlopiec na prozno staral sie uspokoic, dodal: – Jestes dzielnym irlandzkim chlopcem. Co teraz powiedzieliby twoj ojciec i dziadek, no?
Patryk usmiechnal sie przez lzy.
– Juz dobrze… Ja przeciez wiem, ze wujek Ted, jest jak moj dziadek, a wujek Tom jak ojciec. Musze byc dzielny!
Nowicki z Tomkiem wymienili usmiechy.
– No to, maly brachu – powiedzial marynarz – ruszamy.
Tego dnia przekonali sie, co moze z czlowiekiem uczynic pustynia. Tomek naklanial, aby dotrzec jak najdalej. Nie mowil o tym, ale dobrze widzial, ze z Nowickim dzieje sie cos niedobrego. Marynarz staral sie trzymac fason, nadrabial mina, ale szedl prawie na oslep, z zamknietymi oczami, starajac sie oslonic je choc troche przed kurzem i sloncem.
Nagrzane powietrze drgalo lekko, tworzac niesamowite, fantastyczne zludzenia. Daleko unoszacy sie pyl pustynny wydawal sie plonacym ogniskiem, wznosil sie jak waz, krecil i opadal… Promienie slonca zalamywaly sie tak, ze przedmioty odbijaly sie jak w wodnym zwierciadle, tworzac zludne obrazy jezior czy kaluz. Podczas jednego z odpoczynkow w przytulnym cieniu Nowicki powiedzial z niezwykla u niego powaga:
– Szalona ta pustynia. Widzisz wode, idziesz ku niej, a to morze piasku. Niech sie zamienie w wieloryba, jesli to nie szatanska sztuczka.
– Bahar esz-szaitarl – szepnal Tomek.
– Co tam klarujesz, brachu?
– To po arabsku – wychrypial Tomek. – Znaczy: “morze diabla”. Tak miejscowi nazwali to zjawisko.
– No, no, od kiedy znasz arabski…
– Ech, tylko pare charakterystycznych slow.
Ruszyli dalej, bardziej juz odporni na obietnice pustynnych mirazy. To, co z daleka wydawalo sie wzgorzem, bylo zaledwie wiekszym kamieniem. Kepy traw udawaly gesty las, a male nierownosci wybuchaly w niebo jak kominy. To, ze nie zabladzili zawdzieczali zelaznej konsekwencji Tomka oraz instynktowi i nieprawdopodobnej wrecz spostrzegawczosci Patryka, ktory bezblednie nauczyl sie odrozniac charakterystyczne, naturalne znaki od zludnych mirazy.
Nowicki slabl. Czul to sam i ogarnialo go przerazenie. Lekal sie nie tyle smierci, ile klopotu, jaki sprawi Tomkowi i tak przeciez obciazonemu odpowiedzialnoscia za dziecko. Oczy lzawily i zaczynaly chyba ropiec. Przypomnial sobie dziesiatki spotykanych w tym kraju slepcow [131] . “W Egipcie na dwu Egipcjan przypada tylko troje oczu” – jak tu mowiono. Poza tym meczylo go straszliwe pragnienie. Mysl o wodzie stawala sie powoli obsesyjna. Momentami zdawalo mu sie, ze siedzi w jamie pelnej wody i pije, pije, pije…; albo ze plywa rozkosznie gdzies w slodkim, przejrzystym jeziorze. Tomek dawal mu pic, czesciej niz sobie czy Patrykowi, ale raz czy dwa niemal sila musial odebrac mu gurte. Marynarz mial halucynacje i zaczynal chwilami bredzic w goraczce.
Z polprzytomnym i na wpol tylko widzacym Nowickim oraz smiertelnie znuzonym Patrykiem dotarli jednak do upragnionej studni! To byl ogromny sukces. Nie zabladzili i nie opadli calkiem z sil. Znalezli sie przy zrodle wody, a wiec w miejscu, ktore musialo byc znane pustynnym wedrowcom.
Woda znajdowala sie w glebokim, szerokim rowie otoczonym z jednej strony wzgorzami skalnymi, a z drugiej zwirowo-piaszczysta rownina. Row mial okolo 6 metrow glebokosci. Tomek natychmiast podal marynarzowi gurte z woda, ktora ten wysaczyl do ostatniej kropli. Przy studni stal,duzy gliniany garniec, z przywiazana do niego lina. Naciagneli wody i ugasili pragnienie. Woda byla tu chlodna i czysta. Tomek polal nia nabrzmiala twarz Nowickiego i kladl zimne, mokre kompresy na jego oczy. Nie spal dobrze w nocy. Sluchal pustyni i jej stalych mieszkancow – zwierzat. Zawyl gdzies szakal i rechotaly pustynne zaby [132] . Nad ranem zaczely brzeczec moskity i pojawily sie wszedobylskie, ohydne muchy. Nowicki obudzil sie w nieco lepszym stanie.
– Oj, brachu, ledwo zipie. Lyk jamajki postawilby mnie na nogi – powiedzial.
– Sluchaj, Tadku, porozmawiajmy, zanim obudzi sie Patryk. Dotarlismy do wody. Mamy jedna trzecia drogi za soba. Co dalej?
– Jak to co?! Ruszamy…
– Nie jestem pewien – Tomek przeczaco pokrecil glowa. – Chlopiec jest juz bardzo zmeczony, ty… chory.
Zapadlo milczenie. W koncu Nowicki zapytal:
– Co zatem proponujesz?
– Tu jest woda, a wiec zycie. Zostawie was i pojde po pomoc. Wezme ze soba gurte. Jeden przezyje o wiele dluzej niz trzech. Poza tym… – przerwal.
– … Poza tym? – pytajaco powtorzyl Nowicki.
– Poza tym to musi byc uczeszczany szlak. Pustynne studnie znaja przewodnicy karawan i miejscowi Beduini. Ktos wiec was znajdzie.
– Moze wiec czekajmy razem?
– Nie! W ten sposob tracimy jedna z szans. Musze sprobowac. Pozegnaj ode mnie Patryka.
Usciskali sie.
– Idz z Bogiem, brachu – powiedzial marynarz i przezegnal Tomka ruchem dloni.
[131] Choroba, na ktora zapadl Nowicki, to prawdopodobnie trachoma, czyli jaglica lub inaczej egipskie zapalenie oczu. Do dzis stanowi jedna z najczestszych chorob w Egipcie.
[132] Powszechnie spotykane na pustyni zaby: ropuchy Bufo regularis i Bufo mauritanicus.