Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness (библиотека книг TXT) 📗
Rozdzial XXX. Jacht
Krew zastygla w zylach Malgorzaty. Odgadla raczej niz uslyszala, ze straz gotowala sie do walki. Czula, ze kazdy zolnierz z szabla w reku czeka przyczajony na skok.
Glos zblizal sie coraz bardziej. Wsrod ogromu pustych skal i monotonnego szumu morza, u stop kamiennych urwisk nie mozna bylo okreslic, z jak daleka i skad nadchodzil ow beztroski spiewak, wznoszacy piesn do Boga za swoim krolem i jakby nieswiadomy, ze byl u progu smierci. Slaby z poczatku glos brzmial coraz potezniej i niekiedy kamyk tracony widocznie noga spiewaka, toczyl sie po skalistej przepasci i spadal na piaszczyste wybrzeze.
Malgorzata czula, ze zycie i sily ja opuszczaja. Spiew zblizal sie powoli, Percy dochodzil do miejsca zasadzki.
Wyraznie slyszala szczek broni Desgasa tuz przy sobie.
– Nie, nie! Boze moj! -jeknela glucho. – Niech raczej krew Armanda spadnie na jej glowe! Niech raczej ona bedzie jego zabojczynia, niech raczej Armand pogardzi nia i znienawidzi, ale Boze, Boze! wyratuj go za wszelka cene!
Zerwala sie z dzikim krzykiem i pobiegla wzdluz skaly, ktora sluzyla jej za oparcie. Spostrzegla czerwone swiatelko poprzez szpary desek chaty, rzucila sie ku niej i padla u stop drewnianej sciany szalasu, bijac w nia piesciami i krzyczac z dzika namietnoscia:
– Armandzie! Armandzie! Strzelaj, na milosc boska! Twoj wodz sie zbliza! Zdradzono go! Czy slyszysz, Armandzie? Strzelaj, w imie boskie!
Ktos ja pochwycil i rzucil na ziemie. Lezala teraz na trawie, placzac i krzyczac konwulsyjnie wsrod lez:
– Percy, uchodz, blagam cie! Armandzie! czemu nie strzelasz?
– Niech jeden z was uciszy wrzaski tej kobiety – zawyl Chauvelin, hamujac sie, aby jej nie uderzyc.
Zarzucono jakas plachte na jej twarz. Nie mogla oddychac i znow zapanowalo gluche milczenie.
Odwazny spiewak umilkl rowniez, przestraszony widocznie oszalalym krzykiem Malgorzaty. Zolnierze wypelzli z ukrycia, gdyz wszelka ostroznosc stala sie zbyteczna. W powietrzu jeszcze drzalo echo rozdzierajacego jeku mlodej kobiety.
Ze strasznym przeklenstwem, nie obiecujacym nic dobrego dla tej, ktora smiala obrocic wniwecz jego genialne plany, Chauvelin krzyknal slowa komendy:
– Wejsc do chaty, chlopcy, i nie wypuscic stamtad nikogo zywego!
Ksiezyc wychylil sie znow spoza chmur. Ciemnosc oslaniajaca wybrzeze rozproszyla sie i srebrzyste promienie oblaly okoliczne skaly.
Kilku zolnierzy rzucilo sie ku drzwiom, a dwoch zostalo przy Malgorzacie. Drzwi byly na pol otwarte. Jeden z ludzi pchnal je, lecz wewnatrz panowala ciemnosc i tylko ognisko rozpalone w kacie chaty rzucalo slaby blask. Zolnierze staneli na progu, czekajac na dalsze rozkazy.
Chauvelin, ktory spodziewal sie gwaltownego ataku i smialego oporu ze strony zbiegow pod oslona ciemnosci, oniemial ze zdumienia, widzac swych ludzi, stojacych na progu; z wnetrza chaty nie dochodzil najmniejszy szelest.
Przejety zlowrogim przeczuciem, Chauvelin zblizyl sie do drzwi i przeszukawszy spojrzeniem wnetrze szalasu, zapytal spiesznie:
– Co to ma znaczyc?…
– Mysle, obywatelu, ze tu nie ma nikogo – odezwal sie flegmatycznie zolnierz.
– Spodziewam sie, ze nie daliscie uciec czterem lotrom! -zabrzmial glos dyplomaty. -Rozkazalem wam, aby zywa dusza stad nie uszla! Niech wszyscy predko biegna za nimi! Spieszcie sie i szukajcie ich na wszystkie strony!
Zolnierze, posluszni jak automaty, zbiegli ze skalistego urwiska ku wybrzezu, jedni na prawo, drudzy na lewo.
– Ty i twoi ludzie zaplaca zyciem za twa pomylke, obywatelu sierzancie – rzekl Chauvelin popedliwie do sierzanta, stojacego na czele oddzialu. – I ty rowniez – dodal, zwracajac sie ze zloscia do Desgasa – za to, ze nie sluchales moich rozkazow.
– Kazales nam czekac, obywatelu, poki nie nadejdzie wysoki Anglik i nie polaczy sie z czterema uchodzcami w chacie; a przeciez nikt nie przyszedl -rzekl sierzant z naciskiem.
– Ale dalem wam rozkaz przed chwila, gdy kobieta krzyknela, aby wpasc do chaty i nie wypuscic nikogo.
– Tak, obywatelu, ale przypuszczam, ze ludzie ktorzy byli w tej chacie, musieli juz wyjsc przedtem.
– Przypuszczasz? Ty! -krzyknal Chauvelin, trzesac sie ze zlosci – pozwoliles im uciec!
– Kazales nam czekac -zaprotestowal sierzant – i sluchac slepo pod kara smierci, a wiec czekalismy.
– Slyszalem, jak uciekali z chaty, jeszcze zanim skrylismy sie i zanim kobieta krzyknela -dodal, podczas gdy Chauvelin milczal, dlawiony wsciekloscia.
– Sluchajcie… – krzyknal nagle Desgas.
W oddali odglos strzalu rozdarl powietrze.
Chauvelin usilowal przeniknac wzrokiem ciemnosci, ale na nieszczescie psotny ksiezyc skryl sie znow w chmurach i nie mozna bylo nic dojrzec.
– Niech jeden z was wejdzie do chaty i rozpali ogien – zasyczal w koncu.
Sierzant usluchal rozkazu. Podszedl do rozzarzonych wegli i zapalil mala latarnie, ktora wisiala u jego pasa; chata byla istotnie zupelnie pusta.
– Ktoredy poszli? – zapytal Chauvelin.
– Tego nie moge ci powiedziec, obywatelu – rzekl sierzant -wiem tylko, ze zeszli w dol ze skaly i zaraz znikneli za pierwszym zakretem.
– Cicho. Sluchajcie. Co to jest?
Trzej mezczyzni natezyli sluch. W oddali, bardzo daleko, uslyszano jakby plusk kilkunastu wiosel. Chauvelin wyjal chustke i zaczal wycierac sobie czolo.
– Lodz jachtu – wykrztusil z trudnoscia.
Widocznie Armandowi St. Just i jego towarzyszom udalo sie umknac wzdluz skal, gdy tymczasem zolnierze, jako godni wojacy karnej armii republikanskiej, ze slepym posluszenstwem i w strachu o swe zycie, wykonali co do joty rozkaz Chauvelina, ktory brzmial: "Czekac na wysokiego Anglika".
Dobiegli bez watpienia do jednego z przyladkow, wysuwajacych sie w morze w bliskich odstepach, za ktorym czekala lodz "Day Dream'u", a teraz doplywali juz do angielskiego jachtu. Jakby na potwierdzenie tego przypuszczenia uslyszano daleki wystrzal armatni.
– Jacht – rzekl Desgas spokojnie – podnosi widocznie kotwice.
Chauvelin wysilil cala wole, aby nie wybuchnac szalonym gniewem, rownie bezcelowym jak i niestosownym.
Nie bylo zadnej watpliwosci, ze przeklety Anglik wywiodl go znow w pole. Jak mu sie udalo dosiegnac szalasu, nie bedac widzianym przez zadnego z trzydziestu zolnierzy, tego nie mogl zrozumiec. Jasne bylo, ze uczynil to, zanim trzydziestu zolnierzy doszlo do wybrzeza, ale w jaki sposob dojechal tutaj w wozku Rubena Goldsteina i jak przedarl sie z Calais, nie zauwazony przez patrole krazace po calej okolicy? Istotnie, chyba jakies potezne bostwo czuwalo nad tym zuchwalym "Szkarlatnym Kwiatem" – pomyslal z zimnym dreszczem Francuz, rozgladajac sie po olbrzymich skalach i opustoszalym wybrzezu.
Ale przeciez w roku 1792 nie chodzily juz po swiecie ani boginie, ani zlosliwe fauny. Chauvelin i jego trzydziestu ludzi slyszeli wszyscy ten glos, spiewajacy angielski hymn w dwadziescia minut po otoczeniu chaty. W tym samym mniej wiecej czasie czterej wygnancy musieli dopasc lodzi, a najblizszy przyladek byl odlegly od chaty o mile. Gdzie znikl ten odwazny spiewak? Chyba sam szatan uzyczyl mu skrzydel, gdyz inaczej nie mogl w przeciagu dwoch minut przebyc mili po tych skalistych urwiskach, a dwie minuty zaledwie minely miedzy jego spiewem a pluskiem wiosel, slyszanym daleko na morzu. Pozostal zatem gdzies w tyle i ukrywal sie na wybrzezu.
Chauvelin pomyslal z radoscia, ze patrole wciaz jeszcze czuwaja, i wierzyl, ze spostrzega go na pewno i pochwyca. Otucha wstapila wen na nowo.
Dwaj zolnierze, ktorzy puscili sie w poscig za uchodzcami, powracali z wolna po uciazliwej, skalistej drodze. Jeden z nich zblizyl sie do Chauvelina w chwili, gdy nadzieja znow zawitala w sercu dyplomaty.
– Przyszlismy za pozno, obywatelu – rzekl zolnierz. -Dotarlismy do wybrzeza, zanim ksiezyc skryl sie w chmurach. Lodz musiala czekac za pierwszym przyladkiem, o mile stad, ale gdy doszlismy na miejsce, juz odplynela, i widzielismy ja na morzu, w pewnej odleglosci od brzegu. Strzelilismy, ma sie rozumiec, ale bez skutku. Podplynela prosto do jachtu, ktory wyraznie rysowal sie w swietle ksiezyca.