Szkarlatny Kwiat - Orczy Baroness (библиотека книг TXT) 📗
– Wysokiego wzrostu nieznajomy… Odpowiadaj predko, czy ktory z was go widzial?
– Gdzie obywatelu? – odrzekl zdziwiony Desgas.
– Tu czlowieku! Wyszedl przez te drzwi, najwyzej przed piecioma minutami.
– Nikogo nie widzielismy, obywatelu. Ksiezyc jeszcze nie ukazal sie i…
– A ty spozniles sie o piec minut? – przerwal dyplomata z ukryta wsciekloscia.
– Obywatelu, ja…
– Spelniles moj rozkaz, wiem o tym – przerwal zniecierpliwiony Chauvelin – ale bardzo dlugo musialem na ciebie czekac. Mam nadzieje, ze wszystko jeszcze da sie naprawic, inaczej zle bedzie z toba, obywatelu Desgas…
Desgas zbladl. Tyle bylo nienawisci i zlosci w obliczu przelozonego…
– Wysokiego wzrostu nieznajomy, obywatelu? -wyjakal.
– Byl w tym pokoju przed piecioma minutami i jadl tu kolacje. Bezczelnosc przechodzaca wszelkie granice!… oczywiscie sam nie moglem go schwytac. Brogard jest za glupi, a ten przeklety Anglik ma zdaje sie sile byka. Uciekl ci przed samym nosem…
– Przeciez nie moze isc daleko, wszedzie go zobacza!…
– Oby tak bylo.
– Kapitan Jutley poslal 40 ludzi na pomoc patrolom, z ktorych 20 zeszlo na plaze. Zapewnil mnie, ze caly dzien pelnia sluzbe pilnie i sumiennie i zaden nieznajomy nie jest w stanie dojsc do wybrzeza i wsiasc na okret.
– To dobrze. Czy zolnierze dostali scisle instrukcje?
– Otrzymali bardzo jasne rozkazy, obywatelu, i sam z nimi mowilem. Maja isc krok w krok, o ile moznosci niewidziani, za kazdym nieznajomym, ktorego spostrzegliby, szczegolnie gdyby odznaczal sie wysokim wzrostem.
– Pod zadnym warunkiem nie mozna takiego osobnika aresztowac – rzekl zywo Chauvelin. – Ten bezwstydny "Szkarlatny Kwiat" umknalby w chwili uwiezienia go. Musimy pozwolic mu dosiegnac chaty Blancharda, a wtedy dopiero otoczyc go i pojmac.
– Zolnierze doskonale zrozumieli ten rozkaz, obywatelu. Gdy tylko spostrzega wysokiego nieznajomego, jeden ze strazy musi w tej chwili przybiec do ciebie, by ci o tym oznajmic.
– Dobrze, bardzo dobrze -rzekl Chauvelin, zacierajac rece z zadowoleniem.
– Mam jeszcze jedna wiadomosc dla ciebie, obywatelu.
– Mow.
– Pewien wysoki Anglik mial dluga rozmowe, trwajaca moze trzy kwadranse z Zydem, zwanym Ruben, ktory mieszka tuz kolo gospody.
– Tak? I co dalej? – zapytal niecierpliwie Chauvelin.
– Chodzilo o konia i bryczke, ktore Anglik chcial wynajac na godzine jedenasta.
– Juz jest po jedenastej. A gdzie mieszka ten Ruben?
– O pare krokow stad.
– Poslij zolnierza, aby zapytal, czy nieznajomy wyjechal wozkiem Rubena.
– Dobrze, obywatelu.
Desgas wyszedl, aby wydac zolnierzowi rozkazy. Ani jedno slowo z rozmowy nie uszlo uwagi Malgorzaty, miotanej zlowrogim przeczuciem. Rozpoczela podroz z taka plomienna nadzieja i niezachwiana wola, by pomoc mezowi, a dotad nie uczynila nic, zmuszona patrzec bezradnie, jak zaciesniaja sie sidla, w ktore musi wpasc bohaterski "Szkarlatny Kwiat".
Wszedzie scigaly go zdradzieckie oczy szpiegow, a jej wlasna bezradnosc przygniatala ja. Zrozumiala, ze nie bylo najmniejszego prawdopodobienstwa, aby mogla mu w czymkolwiek przyjsc z pomoca i jedyna jej nadzieja stala sie mysl, by moc podzielic jego los, chocby najgorszy.
Na razie nie osmielala sie nawet ufac, ze ujrzy jeszcze czlowieka, ktorego tak kochala, ale pragnela za wszelka cene wiedziec, co czyni Chauvelin, liczac, iz poki nie straci szpiega z oczu, los Percy'ego nie bedzie jeszcze calkowicie rozstrzygniety.
Desgas pozostawil zwierzchnika w zajezdzie, a sam czekal przed gospoda na powrot poslanca, ktorego wyslal po Rubena.
Uplynelo kilka minut. Chauvelin chodzil niecierpliwie po izbie, dreczony niepokojem. W tej chwili nie ufal juz nikomu. Nowy figiel splatany przez zuchwalego Anglika zachwial jego przeswiadczeniem o pewnym zwyciestwie, o ile sam nie dopilnuje osobiscie wyprawy.
Po 5 minutach wrocil Desgas, prowadzac za soba starszego Zyda, ubranego w brudny i zniszczony chalat, z poplamionymi tluszczem rekawami. Jego rude wlosy zaczesane na sposob polskich Zydow, przyproszone juz byly siwizna i zwieszaly sie w dlugich pejsach wzdluz twarzy, okrytej warstwa brudu, nadajac mu wyglad wprost odrazajacy. Szedl zgiety wpol, z ta pozorna pokora jego rodakow, zdobyta w ciagu stuleci, przed zwyciestwem rownosci i wolnosci wyznan, i wlokl za soba nogi, jak to czynia zwykle na kontynencie Europy kupcy zydowscy.
Chauvelin, ktory jak kazdy Francuz dzielil uprzedzenie rasowe do tej pogardzonej narodowosci, skinal na Zyda, by sie zbytecznie nie zblizal. Trzej mezczyzni stali pod sama lampa oliwna, zwieszajaca sie od powaly, tak ze Malgorzata mogla widziec wyraznie kazdego z nich.
– Czy to ten czlowiek, o ktorym byla mowa? – zapytal Chauvelin.
– Nie, obywatelu – rzekl Desgas. – Nie moglismy znalezc Rubena, musial z pewnoscia wyjechac z Anglikiem, ale ten czlowiek moze podobno dac pewne wskazowki, ktorych gotow nam udzielic za wynagrodzeniem.
– Ach, tak – odrzekl Chauvelin, odwracajac sie z obrzydzeniem od wstretnego okazu ludzkiego, stojacego przed nim.
Zyd stal na boku z pokorna cierpliwoscia, oparty na sekatym kiju i czekal, az jego ekscelencja raczy mu zadac pytanie. Zatluszczony kapelusz rzucal gleboki cien na jego twarz.
– Ow obywatel twierdzi, ze mozesz udzielic mu pewnych wiadomosci o moim przyjacielu, Angliku, z ktorym pragne sie spotkac – rzekl Chauvelin rozkazujaco – do licha! Nie zblizaj sie czlowieku! – dodal spiesznie, gdy Zyd uczynil krok ku niemu.
– Tak, wasza ekscelencjo -odrzekl Zyd z ta dziwna wymowa, ujawniajaca wschodnie pochodzenie. – Ja i Ruben Goldstein spotkalismy dzis wieczor wysokiego Anglika na drodze niedaleko stad.
– Czy z nim mowiles?
– Zwrocil sie do nas, wasza ekscelencjo, gdyz chcial najac konia i bryczke, aby pojechac szosa Saint Martin do pewnej miejscowosci jeszcze tej nocy.
– Cozes odpowiedzial?
– Nic nie odpowiedzialem -rzekl Zyd nienawistnie – Ruben Goldstein – ten podly zdrajca, ten syn Belzebuba…
– Nic mnie te szczegoly nie interesuja – przerwal szorstko dyplomata – do rzeczy!
– Wyprzedzil mnie, wasza ekscelencjo, i w chwili gdy mialem ofiarowac bogatemu Anglikowi swego konia i bryczke, aby zawiezc go gdzie chcial, Ruben juz wynajal mu swa zaglodzona szkape i rozbity wozek.
– I co zrobil Anglik?
– Usluchal Rubena Goldsteina, wasza ekscelencjo! Wsunal reke do kieszeni i wyciagnal cala garsc zlota, ktora pokazal temu potomkowi Belzebuba, mowiac mu, iz to wszystko bedzie nalezec do niego, jezeli stawi sie z koniem i bryczka na godzine jedenasta.
– I naturalnie kon i wozek byly na czas gotowe?
– Tak, byly gotowe, jezeli to tak mozna nazwac. Szkapa Rubena kulala jak zawsze i nie chciala z poczatku ruszyc z miejsca. Dopiero pod gradem razow puscila sie w droge – dodal Zyd, smiejac sie szyderczo.
– A wiec wyjechali?
– Tak, wyjechali przed paru minutami. Glupota tego cudzoziemca wzbudzila we mnie litosc. Taki Anglik nie spostrzegl, ze szkapa byla niezdatna do jazdy!
– Alez on nie mial wyboru?
– Nie mial wyboru? Wasza ekscelencjo! – zaprotestowal Zyd ochryplym glosem. – Czyz nie powtarzalem mu kilkakrotnie, ze moj kon i wozek zawioza go o wiele pewniej i predzej, niz zaglodzona szkapa Rubena? Nie chcial sluchac. Ruben jest takim klamca, ze umie przekonac kazdego i oszukal nieznajomego. Jezeli Anglik sie spieszyl, bylby duzo lepiej wyszedl, biorac moj wozek.
– To i ty masz konia i bryczke? – zapytal Chauvelin.
– Naturalnie, ze mam, wasza ekscelencjo, i jezeli wasza ekscelencja chce pojechac…
– Czy wiesz przypadkiem, jaka droga pojechal moj przyjaciel wozkiem Rubena Goldsteina?
Zyd w zadumie drapal brudny podbrodek. Serce Malgorzaty bilo tak gwaltownie, jak gdyby lada chwila mialo peknac. Uslyszala pytanie i patrzala z lekiem na Zyda, choc nie mogla dojrzec jego twarzy spod szerokiego kapelusza. Czula jednak instynktownie, ze Zyd trzyma los jej meza w swoich chudych, brudnych rekach.