Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof (читать полностью книгу без регистрации txt) 📗
Pan profesor Towsten zobaczył, co się ze mną dzieje, i zaczął krzyczeć na pana docenta, żeby mnie nie drażnił, a bardzo grzecznie i łagodnie poprosił, żebym się uspokoił, i nawet poczęstował papierosem.
Wypaliłem i uspokoiłem się.
Jak już widzieli, że jestem uspokojony, pan profesor zapytał, do czego to coś w skrzyni jest podobne. Odpowiedziałem, że nie wiem, jak to nazwać, ale takie samo już widywałem. To znaczy prawie takie samo, tylko bardziej kolorowe. Zapytał, czy tylko raz takie coś widziałem, czy wiele razy. Odpowiedziałem, że wiele. Bardzo wiele razy. Pan profesor bardzo się zdziwił, gdy usłyszał, że nie raz, i chciał wiedzieć, ile razy widziałem coś podobnego do tego, co teraz leży w skrzyni.
Namyśliłem się, bo wiem, że kłamstwo jest złą rzeczą, więc chciałem policzyć, ale nie potrafiłem powiedzieć, ile razy takie coś widziałem. Odpowiedziałem, że bardzo wiele razy, tak często, że nie potrafię zliczyć.
A wtedy profesor się zdenerwował. Powiedział, że ja kłamię, bo on żyje tyle lat na świecie, był tu i tam, nawet w Europie, a nigdy nic takiego nigdzie nie zobaczył. Bardzo mi się wtedy zrobiło przykro, bo zabolało mnie strasznie, że pan profesor mi nie wierzy, i prawie płacząc zacząłem tłumaczyć, że nigdy nie kłamię, bo wiem, że to wielki grzech.
Pan profesor powiedział na to, że nie chciał mnie obrazić, bo myślał o podświadomym fantazjowaniu, a to jest co innego i wcale nie jest grzechem. Pan docent Smith, jak to usłyszał, popukał się w czoło i powiedział, że on prędzej by zjadł własny kapelusz, niż dał się przekonać, że ja potrafię podświadomie fantazjować.
Tak się sprzeciwiali sobie przez kilka minut, a ja siedziałem cicho, bo nie wiedziałem, o co właściwie się sprzeczają, a że byłem już bardzo zmęczony, to i mnie niewiele obchodziło, czy potrafię podświadomie fantazjować, czy też nie.
Jak się już posprzeczali, to pan profesor Towsten zapytał, kiedy takie coś widziałem ostatnio.
Zastanowiłem się, a potem powiedziałem, że chyba już dawno, coś ze trzy miesiące temu. Bo teraz biorę bardzo dobre lekarstwa i ataki mam coraz rzadziej. Dawniej to miałem, często ataki. A za każdym razem, jak miałem dostać konwulsji, widziałem po kątach takie dziwne rzeczy, jak ta, która teraz leży tu w skrzynce. Potem nawet się nauczyłem, że jak widzę takie coś, to muszę kłaść się szybko w możliwie miękkim miejscu, i wtykać korek między zęby, bo zaraz stracę przytomność i zacznie mną trząść ta epilepsja.
Adam Wiśniewski — Snerg
Anioł przemocy
Na trzynastym piętrze Lucyna zatrzymała rozgadaną przewodniczkę i zwróciła jej uwagę na zagadkowy fakt, że w labiryncie korytarzy i sal raz po raz ktoś odłącza się od grupy i znika.
Pilotka wycieczki nie troszczyła się o maruderów pozostających w tyle. Oprowadzając turystów po ruinach gmachu Instytutu Cybernetyki, który był perłą w zespole średniowiecznych obiektów muzealnych, zamiast pilnować zdezorientowanych ludzi i udzielać im informacji na temat mijanych eksponatów, rozprawiała o atrakcjach nocnej imprezy „Światło i Dźwięk” (tu rozpoczęła się historia!) zorganizowanej przez biuro w ruinach elektrowni atomowej poza granicami zabytkowego miasta.
Lucyna zgubiła się na szesnastym piętrze. Pozostała nieco dłużej w sali zajmowanej przez centralny komputer Instytutu i patrząc na rozmieszczone w szafach zespoły elektronowego olbrzyma, pozbawiona fachowej pomocy, sama próbowała dociec — jak się okazało, bezskutecznie — na czym polega „wzruszające piękno tego bezcennego skarbu”, którym średniowieczni artyści (zwani kiedyś informatykami) zapisali się na zawsze w księdze dziejów ludzkiej kultury. W końcu postanowiła zapytać o to pilotkę wycieczki. Lecz kiedy po kilku minutach głębokiej zadumy nad ogromem minionego czasu opuściła salę, spostrzegła z niepokojem, że korytarz jest pusty.
W gmachu panowała doskonała cisza. Grupa turystów oddaliła się w nieznaną stronę. Dziewczyna usiłowała ich odnaleźć, jednak po dotarciu do kolejnego hallu, gdzie zbiegało się kilka korytarzy, poszła w niewłaściwym kierunku. Błądziła w pomieszczeniach, których ściany zabudowane były przyrządami naukowymi zamierzchłej epoki. Wnętrza wypełniała wiekowa aparatura. W pracowniach dawnych eksperymentatorów stały prymitywne maszyny z początku dwudziestego pierwszego wieku.
Czas nie oszczędził drogocennych zbiorów: plastykowe części urządzeń pożerały korniki drugiej generacji, zaś z wypaczonych blach spadały płaty rdzy, atakującej tu żelazne powierzchnie, z których wcześniej usunęły farbę pracowite kolonie nie znanych kiedyś mikroorganizmów.
Turystów nigdzie nie było widać. Po kwadransie bezskutecznych poszukiwań, przytłoczona niesamowitą atmosferą tego osobliwego miejsca, dziewczyna zrezygnowała z samodzielnego zwiedzania. Postanowiła wrócić do windy i zjechać na parter, skąd łatwo trafiłaby do czekającego pod Instytutem zabytkowego autokaru.
W windzie spotkała ją pierwsza przygoda. Kabina zatrzymała się między piętrami. Lucyna wcisnęła alarmowy klawisz. Po minucie oczekiwania — z głośnika zawieszonego nad guzikami przemówił męski głos:
— Chcesz być królową?
— Kim?
— Pierwszą damą w królestwie.
— Żoną króla?
— Tak.
— Pan żartuje.
— Nie. Możesz nią zostać.
— W jaki sposób?
— To proste. Właśnie szukamy odpowiedniej kandydatki. Poprzednia królowa musiała odejść. Turyści zebrali się na dole i czekają na ciebie.
— Gdzie?
— Naciśnij guzik szóstego piętra. Impreza odbywa się w sali 628.
Kiedy nieznajomy wymówił słowo „impreza”, Lucyna, początkowo zaskoczona tajemniczą propozycją, szybko uświadomiła sobie, co informator miał na myśli.
Chodziło tu pewnie o kolejną turystyczną atrakcję, zorganizowaną przez operatywne biuro w ruinach niedawno odkopanego miasta. Widowisko zapowiadało się barwnie. Dziewczyna lubiła takie niespodzianki. Czemu nie miałaby wziąć udziału w jakiejś średniowiecznej inscenizacji? Słyszała nieraz o malowniczych zamkach, wznoszonych na niedostępnych szczytach elektrowni atomowych przez uzbrojonych w trójzęby tyranów, którzy swych podwładnych zmuszali do oglądania telewizji. I choć nie była całkiem pewna, czy dobrze zna chronologię ubiegłych okresów historycznych, ucieszyła się na myśl o doskonałej zabawie, zwłaszcza że miała ją podziwiać z wysokości królewskiego tronu.
Uruchomiona właściwym guzikiem winda minęła jednak szóste piętro i nie zatrzymując się też na parterze, gdzie numerator wskazał cyfrę „zero”, zjechała aż do poziomu szóstej podziemnej kondygnacji. Dziewczynę zdziwił ten fakt, gdyż sądziła, że w gmachu nie ma tak wielu piwnic.
Przeszła szerokim, czystym korytarzem do drzwi oznaczonych numerem 628. Przeczytała na nich napis: LABORATORIUM CYBERNETYCZNE. Były uchylone. Pchnęła je i weszła do jasnego wnętrza. Najpierw zobaczyła gołe nogi kobiety, która stała za arkuszem srebrnej blachy.
— Przepraszam panią — powiedziała. — Poinformowano mnie, że tutaj odbywa się jakaś ciekawa impreza.
Ukryta za błyszczącym ekranem kobieta poruszyła się niespokojnie i podbiegła do jego krawędzi. Arkusz zawieszony był pod sufitem przejścia do następnego pokoju; przysłaniał górną jego część, toteż Lucyna nadal nie widziała całej postaci kobiety, tylko jej długie nogi.
— Mogłaby mi pani wskazać miejsce, gdzie zebrali się turyści?
Nogi były bardzo zgrabne. Lecz kiedy wyszły spoza parawanu i kopnięciem bosej stopy zatrzasnęły drzwi, Lucyna przestała podziwiać idealne proporcje w ich budowie. Przez kilka sekund nie dowierzała własnym oczom.
Ruchome nogi zagrodziły jej powrotną drogę. Z okrzykiem przerażenia wbiegła za ekran, skąd zobaczyła wiele innych poruszających się par nóg. Stała na progu dużej hali. Nigdzie nie dostrzegła żadnego człowieka, ale w zabudowanym działowymi ściankami wnętrzu panował ożywiony ruch.
Nad lewym skrzydłem zautomatyzowanych warsztatów górował napis PROTEZOWNIA. Sekcja kończyn dolnych zajmowała stanowisko dookoła obracającego się powoli podajnika materiałów. Przy każdym aparacie była zainstalowana jedna para sztucznych rąk. Syntetyczne protezy doskonale imitowały żywe ramiona. Dłonie sterowane ukrytymi ścięgnami operowały sprawnie wokół montowanych na stole ludzkich nóg. Na końcu cyklu produkcyjnego gotowe protezy same zeskakiwały z taśmy. Automat kontrolny łączył je klamrami w dobrze dobrane pary i kierował na tor treningowy, skąd — po przebyciu długiego szeregu przeszkód — sztuczne nogi wędrowały posłusznie do następnego działu, gdzie mechaniczny monter dołączał do nich pary skonstruowanych w innym sektorze rąk.