Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof (читать полностью книгу без регистрации txt) 📗
— Bracie — opowiadał mi Kew, mały, rudy Australijczyk, który zgnębiony po oblanym egzaminie, przez dwa dni latał rakietą wokół Ziemi po wydłużonej elipsie. — …Bracie, przychodzisz, a tu dwu asystentów Pata łapie cię za ręce i ani się obejrzysz, a już siedzisz w kabinie. Na głowę nakładają ci hełm. Ciasno, ruszyć się nie można, wszędzie wystają przewody, bo ten cerebroskop to przecież prowizorka. Śmierdzi rozgrzaną izolacją, gdzieś nad uchem stukają ci przekaźniki, i klimatyzacja od czasu do czasu dmucha w nos żywicznym powietrzem. Założyli ją, bo zgodnie z przepisami bezpieczeństwa i higieny nauki, bez tego egzaminu urządzać nie wolno. Potem Pat mówi: „Uwaga…” Patrzysz się jemu w gębę z tymi czarnymi oczyma wprost przed tobą w ekranie, a on dwa razy powtarza: „Zadam teraz pytanie i po ostatnim słowie włączam automat”.
Przez cały czas przed nosem pali ci się zielone światło, a gdy skończysz mówić, zapala się czerwone. Zaczynasz wtedy myśleć o wszystkim, co wiesz na temat pytania, i to jak najlogiczniej. Potem, gdy już o wszystkim pomyślałeś, naciskasz klawisz z napisem „Koniec”, i wyciągają cię z kabiny. Uważaj tylko, żebyś dobry klawisz nacisnął, bo Rim się pomylił i kopnęło go dwieście wolt. Wiadomo… prowizorka… a jak pomyślisz przypadkiem, że nic nie wiesz, tak z pierwszej emocji, to, żebyś nawet coś wiedział, automat wyłącza się i koniec. Pat prosi następnego. „Odpowiadacie za swoje myśli” — mówi przy tym.
Z zespołu Kewa zdało tylko kilku. Najlepiej ci, którzy nauczyli się całego przebiegu rozumowania na pamięć. Byli tacy, co myśleli sami. Wtedy automat brzęczał, mrugał światłami, opóźniał, jakby się nad czymś zastanawiał, aż wreszcie z wysiłkiem podawał wynik, nie zawsze pozytywny. Pat twierdził, że przy bardziej skomplikowanych zagadnieniach ma trudności z kojarzeniem.
— Starajcie się myśleć po prostu, jak najprzystępniej, jakbyście problem tłumaczyli na przykład poecie, który nawet analizę matematyczną zapomniał.
— Tak, ale poeta mimo wszystko może nic nie zrozumieć.
— Dobrze, dobrze, ale przecież cerebroskop to nie żaden poeta, tylko porządny automat. Dobrze wytłumaczcie, to na pewno zrozumie.
Tak więc jedni widać tłumaczyli dobrze, inni źle. Ja na wszelki wypadek postanowiłem cerebroskopowi na razie nic nie tłumaczyć i poczekać z egzaminem do jesieni. Tym bardziej, że pogoda była piękna i wolałem łapać wiatr w żagiel na jeziorze, niż minimalnie zwiększać prawdopodobieństwo zdania egzaminu, ślęcząc nad ekranami w chłodnym zaciszu bibliotek. Podobnie myślał Tor. Mieszkaliśmy we trzech w słonecznym pokoju na dwunastym piętrze szarego wieżowca. Okna nasze wychodziły na jezioro spiętrzone szarym łukiem tamy. Tam właśnie w podmuchach wiatru przesuwały się na tle zielonych wzgórz żagle.
Wan, ostatni z naszej trójki, twierdził, iż widok ten przeszkadza mu w myśleniu, i włączył pole rozpraszające światło w oknach, a wtedy odnosiliśmy wrażenie, że nagle nadpłynął biały obłok i otoczył nasz wieżowiec.
Faktem jest, że Wan rzeczywiście intensywnie myślał. Nie kto inny, tylko on właśnie wymyślił metodę wygaszania fal asystentów podczas ćwiczeń w próżni ponad atmosferą i nadawania w ich imieniu bardziej pochlebnych opinii o nas do automatów sumujących. On właśnie tak zręcznie zakłócał pralce analizatora kontrolnego w czasie egzaminów, że nim automat po wielu pomyłkach podawał wreszcie prawdziwy wynik, był on już sprawdzony dwukrotnie przez nasze podręczne automaty.
Gdy wieczorem, nagrzany słońcem, wróciłem do pokoju, Tor męczył automat monotonnym pytaniem „kocha”, „nie kocha”, wyciągając coraz to nowe aspekty. Automat był wyraźnie przeciążony i palił czerwone światło alarmu, co zresztą bynajmniej nie zrażało Tora. Wan leżał na łóżku z zamkniętymi oczyma i rękoma pod głową. Okna pokoju matowiały bielą.
Chciałem się właśnie zabrać do oglądania ostatnich wydarzeń w wizotronii, gdy nagle Wan zerwał się z łóżka:
— Mam, znalazłem…!
Spojrzałem ku niemu, a Tor z wahaniem wyłączył automat.
— Pytanie pierwsze — głos Wana brzmiał uroczyście. — Czy zdacie egzamin u Pata?
— Nie — odpowiedziałem.
— Chyba nie — powtórzył Tor.
— Zero dla obu — zawyrokował Wan w stylu cerebroskopu. — Właśnie że zdacie.
Tor wzruszył ramionami. Chciałem o coś zapytać Wana, ale nie dał mi dojść do słowa.
— Nie przeszkadzaj. Pytanie drugie. Jak długo będziecie się musieli uczyć?
— Minimum dwa tygodnie — odpowiedział po chwili Tor.
Skinąłem głową.
— Znowu zero. Ani chwili.
— Dobrze, ale jak…
— Czekaj. Pytanie trzecie. Jak nazwalibyście człowieka, który by wam powiedział, jak to zrobić?
— Geniuszem.
— Obrońcą uciśnionych.
— Jeden — stwierdził Wan. — Tym człowiekiem jestem ja. Należne mi tytuły wypiszcie drukowanymi literami na werbografie i powieście nad moim łóżkiem. Otóż idea jest tak prosta, że aż dziwię się, iż nikt na to poprzednio nie wpadł. Zastanawialiście się, z czym cerebroskop porównuje uzyskane od nas informacje?… z wiadomościami nadchodzącymi z mnemotronów. Wystarczy więc podłączyć się do falowodu, zebrać informacje i przekazać je na urządzenie nadawcze o mocy naszego mózgu. Zostaną one zarejestrowane jako odpowiedź na problem. Jeśli sam w tym czasie nie będziesz myślał, odpowiedź będzie stuprocentowo trafna. I co wy na to?
— Pomysł doskonały, ale do realizacji potrzebna jest przecież znajomość budowy cerebroskopu. Skąd się tego dowiesz? Przecież w żadnym z naszych mnemotronów nie ma nawet wzmianki na ten temat.
— To jest raczej trudność techniczna, nie umniejszająca wielkości idei…
— Trzeba ją jednak rozwiązać.
— Pomyślałem o tym. Budowę automatu poznamy w czasie dyżuru Maxa.
— Ależ on nie pozwala nawet zbliżyć się do urządzenia. Chodźmy tam lepiej podczas dyżuru innego asystenta.
— Pozwoli. Ty, Tor, pójdziesz do niego z tymi średniowiecznymi papierkami, znaczkami, tak to się, bodajże, nazywa. Max przepada wprost za nimi. Możesz mu nawet dać kilka z nich. Chodzi o to, żeby nam nie przeszkadzał podczas oglądania aparatury.
— No tak, ale…
— Żadnych ale. Musisz dla dobra ogółu poskromić swą dziwaczną namiętność do naklejania papierków.
To przekreślało dalszą dyskusję. Do Maxa poszliśmy następnego dnia.
— Co, nie widzieliście jeszcze cerebroskopu? Nie martwcie się, zobaczycie go jeszcze — zaśmiał się zgrzytliwym śmiechem. To było powitanie.
— Widzieliśmy. Nic takiego rewelacyjnego. Trochę przewodów i krzesło pod hełmem. A z bliska obejrzymy go sobie przy najbliższej rozmowie z Patem — rozpoczął Wan.
— A obejrzyjcie, obejrzyjcie — Max zaśmiał się, tym razem już naprawdę nie wiadomo z czego.
Wobec tak doskonale rozwijającej się konwersacji, Wan przystąpił do istoty rzeczy.
— Kolega — tu wskazał na Tora — dostał właśnie z Europy kilka znaczków. Nie wie tylko, z jakiego okresu pochodzą…
— Tak, pokażcie je… — po raz pierwszy ujrzałem na twarzy Maxa coś w rodzaju wzruszenia.
Wan popchnął Tora, który z ociąganiem postąpił ku Maxowi. Ruchem pełnym determinacji wyciągnął album. Max chwycił go, otworzył…
— O, ładne znaczki, bardzo ładne znaczki — słowo „znaczki” przeciągał z lubością. — Na przykład ten brunatny. Dzieło sztuki, no nie? — zwrócił się do nas.
— Oczywiście! — krzyknęliśmy w dwugłosie.
Tor przygnębiony milczał.
— Wspaniałe dzieła starożytnych mistrzów… — mówił Max, popadając w coraz większy zachwyt.
Był już na trzeciej stronie. Zostawiliśmy go pochylonego nad wspaniałymi trójkątami z grzybami i podeszliśmy z Wanem do cerebroskopu.
Właz do kabiny był uchylony. Wsadziłem głowę do środka. Krzesełko, hełm, jakieś przełączniki, klawisze, wygaszone światła kontrolne.
— Gdzieś tu musi być schemat — szepnął Wan schylając się, by zajrzeć pod krzesełko. — Nie widzę. Tu jest jakaś tablica z gniazdkami. O, jest! — odchylił oparcie siedzenia, pod którym fosforyzował schemat. Przyglądaliśmy się mu obaj w milczeniu.