Wehikuł Wyobraźni - Boruń Krzysztof (читать полностью книгу без регистрации txt) 📗
— Żyje pan przecież!
— To fakt…
Egberg zawahał się, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie powiedział już nic i wyszedł. Molnar przymknął oczy. — Teraz potrwa to kilka dni, zanim będę mógł stąd wyjść — pomyślał. — Nawet przy obecnych metodach szybkiego tworzenia blizn to musi trochę potrwać. I jednak uratował mnie. W tych warunkach nikt, nawet ja sam nie mógłbym mieć do niego pretensji, gdybym tu umarł. Widocznie jednak chciał mi dać to sztuczne serce. Pomyślał jeszcze o blokadzie drzwi i nie był już tego tak pewien. Potem zasnął.
Obudził się w nocy i czuł pragnienie. W pokoju było ciemno, paliła się tylko mała nocna lampka na stoliku przy łóżku. W jej świetle zobaczył Mag. Siedziała na fotelu, tym samym, niezbyt wygodnym, w którym jeszcze wczoraj sam siedział. Drzemała.
— Mag, panno Mag… — powiedział to cicho, a jednak się obudziła.
— Jak się pan czuje? — zapytała również szeptem.
— Świetnie — starał się do niej uśmiechnąć. — Napiłbym się wody.
— Proszę — podała mu kubek. Płyn miał smak soku pomarańczowego z dodatkiem czegoś, czego smak trudno było mu określić.
— Boli? — zapytała.
— Już nie.
— Goi się dobrze. Wieczorem doktor Egberg oglądał pana.
— Nie zbudziłem się nawet?
— Jest pan pod działaniem preparatu Brotkasa. To daje świetne wyniki — dodała.
— Jest pani, jak widzę, również wykwalifikowaną pielęgniarką.
— Sekretarką, asystentem i wszystkim. Ciekawa jestem, jaka będzie pana rola.
— Rola?
— No tak. Jest pan przecież nowym obiektem na farmie Egberga. My tak nazywamy między sobą jego instytut.
— Nie rozumiem.
— Nie mówił z panem?
Odruchowo chciał zaprzeczyć, ale pomyślał, że wtedy niczego więcej się od niej nie dowie.
— Wspominał tylko — powiedział.
— Pewnie dostanie pan coś ciekawszego ode mnie. Jest pan profesorem. Był pan kiedyś kolegą Egberga…
— Nawet jego szefem.
— Właśnie. Pewnie dostanie pan pracownię, intelektroniczną. Od miesiąca jest bez kierownika.
— A poprzedni… wyjechał?
— Wyjechał… — Mag powtórzyła to z dziwną intonacją, której nie potrafił określić. — Nie, on po prostu umarł.
— A co mu się stało?
— Znaleźliśmy go w bunkrze. Tam wewnątrz jest zanik pola energetycznego. Wie pan, ściany na dwa metry grube, z żelbetu. Ekranują i energia nie dociera.
— Jaka energia?
— Napędzająca serce. On miał to samo co pan.
— Nie rozumiem — Molnar powiedział to, mimo że już zaczynał rozumieć. Przymknął oczy i poczuł dziwny skurcz w żołądku, jak wtedy, gdy w ładowni wielkiego statku kołysanego falą runęły z góry skrzynie roztrzaskując się koło niego.
— Będzie pan spał? — zapytała Mag po chwili milczenia.
— Nie. Wyspałem się już za wszystkie czasy — słuchał swego głosu i dziwił się, że jest tak zwyczajny. — I ta energia tutaj dociera? — zapytał.
— Oczywiście. Cały instytut i najbliższa okolica gdzieś w promieniu pół kilometra objęte są tym polem.
— A dalej?
— Co dalej?
— Jeśli chcę wyjść poza instytut, nad morze, czy pojechać do miasta — pytał, mimo że znał odpowiedź, ale chciał ją usłyszeć od tej dziewczyny, która mówiła o tym wszystkim tak zwyczajnie.
— Nie może pan. To śmierć. Przecież wie pan o tym. Podpisał pan zobowiązanie, to z notariuszem i całym zabawnym ceremoniałem.
— Nic nie podpisywałem.
Mag chwilę milczała, a potem powiedziała cicho:
— Nie zdążył pan. Ale pan podpisze. To przecież zwykła formalność.
Chciał powiedzieć, że nie podpisze, ale przypomniał sobie historię z blokadą drzwi i nic nie powiedział.
— Po to tu przecież wszyscy przyjeżdżamy — dodała Mag jakby z żalem. — Ja, zanim tu przyjechałam, byłam sekretarką w firmie eksportowej w Buenos Aires. Sekretarką drugiego dyrektora — dodała jakby z dumą. — Pracowałam na dwunastym piętrze w centrali firmy. Trotam and Co. Zna pan tę firmę?
— Nie. Nigdy nie byłem w Buenos Aires.
— To były czasy. W sobotę jeździliśmy nad morze… Wie pan, tutaj najbardziej brakuje mi pływania i morza. Czasem wieczorem, gdy wieje wiatr, czuję je. Stąd do brzegu nie jest daleko.
— Wiem.
— Pan jeszcze tego nie odczuwa. To dopiero zaczyna się po kilku miesiącach, czasem po pół roku…
— Co?
— Trudno to określić. Chyba niepokój. Chce pan wyjechać, koniecznie wyjechać…
— Tęsknota?
— Nie, za domem, za najbliższymi, za ludźmi w ogóle tęskni się od początku. Ale tamto jest inne, trudniejsze do określenia, jakieś bardziej pierwotne. Niepotrzebnie to chyba panu mówię.
— Dlaczego. Chcę wiedzieć o tym wcześniej. — Ja nie wiedziałam. Nie wyobrażałam sobie, że to będzie właśnie tak. Czasem myślę, że chyba nie przyjechałabym tutaj, gdybym wiedziała.
— A wtedy?…
— Pewnie bym nie żyła. W najlepszym wypadku w wózku na kółkach.
Wtedy okropnie się tego bałam, chyba więcej niż śmierci. Wyobraża pan sobie? Patrzeć na to wszystko, na przechodniów, inne dziewczyny, ludzi jadących do pracy i wiedzieć, że jest się poza tym… na zawsze. Pozostanie tutaj to było jedyne wyjście. Chodzę, pracuję, czasem nawet pływam w naszym basenie. Z tym gorzej, bo nogi mam trochę sztywne, szczególnie stopy.
— Innego wyjścia nie było?
— Nie. Byłam u najwybitniejszych specjalistów. Nawet na drugiej półkuli, w Europie. Mój chłopak mnie wysłał. Odkładał na domek. Miałam wspaniałego chłopaka. Chciał się żenić, ale Egberg przyjmuje tylko samotnych. Zresztą nie wiem, czy i tak bym za niego wyszła. To nie miało sensu.
— A jak pani tu trafiła?
— Jeden z lekarzy, u którego byłam, gdy ośrodek oddechowy był już zagrożony, powiedział mi o tym. Mówił, że lecznica Egberga to jedyny ośrodek, który mógłby się podjąć zabiegu. Zastrzegł się przy tym, że nic mi nie radzi, po prostu informuje.
— A Egberg zażądał pieniędzy?
— Nie. Ta sprawa była zbyt nietypowa. Powiedział, że może się tego podjąć tylko eksperymentalnie. Wyniku nie gwarantował. Trzeba mu przyznać, że nie robił mi wielkich nadziei.
— I zgodziła się pani?
— A cóż miałam robić. Przeszłam przez te wszystkie formalności, podpisałam wszystkie upoważnienia i oświadczenia i… jestem. Żyję, jak pan widzi.
— A tamten?
— Kto?
— Ten w bunkrze.
— Ach, Bertold. On także wszystko podpisał. Nie miał po prostu pieniędzy. U niego było tylko serce.
— Kto to był?
— Elektronik. Starszy już człowiek. Kiedyś mówił mi, że pamięta jeszcze czasy, gdy obwody elektroniczne składało się z oddzielnych tranzystorów.
— I długo żył?
— Kilka lat. Był już, gdy tu przyszłam. Nawet go lubiłam. Taki spokojny, małomówny człowiek, którego prawie nie ma. Siedział w swojej pracowni i nawet nie zawsze widywałam go na obiadach. Wtedy też nie przyszedł, a potem Josph znalazł go w bunkrze. Bertold wiedział, że wejście do środka to dla niego śmierć.
— Tak samo jak odejście zbyt daleko od instytutu? — Molnar zadał to pytanie specjalnie, mimo że odpowiedź już przewidywał.
— Niezupełnie, w bunkrze pole urywa się nagle. Jest tam dobre ekranowanie… i efekt taki, jakby serce nagle stanęło. Tak mówił Egberg, gdy kiedyś nas o tym uprzedzał. A odejście poza zasięg pola, to powolna agonia. Natężenie zmniejsza się nieznacznie z każdym metrem.
— I on wpadł do bunkra?
— Widocznie zsunął się po pochylni. Tam jest taka pochylnia — dodała. — Zasłabł, zanim zdążył wyjść, tak twierdzi Egberg.
— A pani?
— Co ja?
— Co pani o tym sądzi? — zobaczył, jak odruchowo spojrzała w ekran.
— Ja? Cóż, zasłabł. To był stary człowiek. Chyba tak — dodała ciszej. — Chce się pan napić? — zapytała.
— Nie, dziękuję — przymknął oczy. Myślał o starym człowieku, który umarł w bunkrze, bo jego sztuczne serce, nie otrzymało energii z pola wytwarzanego w instytucie. Sztuczne serce stanęło, tak jak prawdziwe. Przypomniał sobie, wtedy przed bramą, upadek, którego już nie czuł, i wierzchołki sosen, tracące kontrast, rozpływające się na tle nieba. Potem zasnął.