Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred (книги без регистрации txt) 📗
Tylko w Kwaterze Glownej nie tracono nadziei.
– Wiesz co. Bob? – Jupiter Jones chrupal orzeszki. Forsa od pana myszka spadla na detektywow niczym biblijna manna z nieba. – Przejedziemy sie do Palermo Travel. Poobserwujemy.
– A Crenshaw?
– Jest na treningu. Graja wieczorem z gnojkami z Santa Clara.
Biuro jak biuro. Dobrze usytuowane, przy jednej z glownych ulic miasta, nosilo znamiona zamoznosci. Krysztalowe szyby odslanialy eleganckie wnetrze: mebelki z gietych rurek stalowych, lsniace czarno-biale szafki, biurka z wazonami ladnie ulozonych kwiatow. Trzy dziewczyny plotkowaly przy kawie. Filizanki byly stylowe. I dziewczyny.
– Szkoda, ze nie moglismy wziac Pete’a – zachmurzyl sie Bob. – Zaden z nas nie ma szans, by sie z ktoras umowic.
Jupiter strzepnal okruchy po orzechowych ciasteczkach. Choc znow utyl, nie potrafil sie wyrzec podgryzania. Juz w dziecinstwie nazywano go Malym Tluscioszkiem. Rzeczywiscie. Ani on, ani chudy jak tyka Bob, z opadajacymi na nos okularami, nie mieli wielkich szans u dziewczyn w perlowych mundurkach.
– Ty, ja go znam! – wrzasnal nagle Bob, odrywajac od oczu lornetke.
– Kogo?
– Faceta. Tego, ktory idzie chodnikiem. W dzinsowej kurtce i bialych spodniach. Wyglada jak zigolak. To Roberto! Stal pod hotelem, gdy przeszukiwaliscie w nocy kanciape wrozki.
– Jasne – usmiechnal sie Jupe. – Ilez on ma brylantyny na wlosach. Wyglada jak Al Capone z czasow prohibicji. I jeszcze te doleczki w policzkach! Gdybym nie ogladal starych filmow, nie wiedzialbym, ze to portret Sycylijczyka. Czekaj, on wchodzi do biura! Biegiem, Bob!
Trzasnely drzwiczki forda. Biegiem – to w przypadku tegiego Jupitera nie wygladalo na olimpijski sprint. Dopadli drzwi.
– Chwi… chwileczke – wysapal Jupiter – pytamy o wycieczke dla college’u. Do Wloch. Jakie tam sa miasta?
Bob przymknal oczy. Grzebal w zasobach pamieci.
– Rzym. A takze Florencja.
– Wchodzimy – Jupiter uciszal rytm krwi – ty pytasz, ja podsluchuje, o czym mowi Roberto. Mortimer powiedzial, ze nazywa sie Montalban.
Bob natychmiast przedzierzgnal sie w turyste spragnionego wrazen. Przypomnial sobie nawet o dwoch wulkanach. Koniecznie chcial wjechac kolejka linowa na szczyt choc jednego z nich. Podczas gdy uprzejma dziewczyna o czarnych oczach robila wstepna kalkulacje, Jupiter Jones posuwal sie w strone zamknietej czesci biura. Pod pretekstem obejrzenia wspanialych zdjec z Bolonii i Sieny krok po kroku zblizal sie do uchylonych drzwi, za ktorymi zniknal wypomadowany Roberto. Ku swemu zdumieniu uslyszal glos ostro besztajacy przybysza.
– Mowilem, zebys tu nie przychodzil? Mowilem?
– Tak. Ale Vincenzo spanikowal. A dzis jest dostawa. Nora u Clarissy nieaktualna. Policja zagrodzila teren. Gdzie towar?
– W starym porcie. Na nadbrzezu. Statek nazywa sie “Ariel”. A teraz znikaj! Juz!
Jupiter Jones ledwie zdazyl odskoczyc. Roberto rzucil dziewczynom przelotne: halo! Bob wylewnie dziekowal za cennik i wszelkie niezbedne informacje.
– Uczniow jest szescdziesieciu. Zglosze sie za tydzien – obiecywal perfidnie. Nie znal ani jednego ucznia, ktorego stac by bylo na wycieczke do Europy.
– Nadbrzeze w starym porcie. Statek “Ariel” – mruczal Jupiter, wlaczajac silnik. – Co ty na to?
– Kiedy?
– Dzis. Roberto pytal: gdzie towar?
Bob zapisal dane.
– Bez Crenshawa nie damy rady. A on ma mecz z chlopakami z Santa Clara. Nie zostawi ich na lodzie. Wiesz o tym. Chyba ze…
Jupiter Jones przygryzl wargi.
– Myslisz o… panu myszku?
Bob skinal glowa.
– Obiecalismy mu… dal forse.
Jupiter z wscieklosci przyhamowal i omal nie wjechal w bagaznik wyprzedzajacego mercedesa.
– Dobra – wyszemral z rezygnacja. – Ale nie biore odpowiedzialnosci. On sie nie podporzadkuje.
Bob wzruszyl ramionami.
– Przeciez i tak zawsze masz ostatnie slowo.
Mortimer zadzwonil do Kwatery Glownej w czasie, gdy Pierwszy Detektyw gromadzil w torbie niezbedny sprzet.
– Wie pan, gdzie jest nadbrzeze starego portu? – spytal bez wstepnych wyjasnien.
– Nie. Ale sie dowiem.
– Dzis przyplynie statek o nazwie “Ariel”. Z towarem. Bedziemy tam z Bobem po zmroku.
– W porzadku. Ja tez.
Zostawili wiadomosc dla Crenshawa. Razem z kluczem do Kwatery Glownej. Ciotke Matylde uprzedzili, ze jada na nocne przeszpiegi.
– Niech ciocia nie czeka z kolacja.
– To chociaz wezcie kanapki!
Tej prosbie nie mogli odmowic. I nie chcieli.
Zmrok zapadal wczesnie. Chmury wisialy nisko, choc ani kropla deszczu nie spadla w promieniu stu kilometrow. Stary port byl pozostaloscia po dawno zlikwidowanych dokach. Sluzyly spolce wydobywajacej rope naftowa. Od kiedy ekolodzy podniesli wrzask, ze gina od tego jakies niezwykle rzadkie wodorosty czy morskie glony, zaniechano przeladunkow. Port opustoszal, a wielkie zurawie smiesznie wygladaly na tle zachodzacego slonca. Budynek w niedlugim czasie zaczal straszyc powybijanymi oknami. Dewastacja dotknela jeszcze jeden teren wart milionow dolarow.
– Jupe – zdziwil sie Bob – przeciez tu zaden statek nie ma prawa przycumowac. Co na to powiedzialaby czujna straz przybrzezna?
Pierwszy Detektyw zaparkowal tak, by byc prawie niewidocznym, lecz moc w kazdej chwili odjechac. Nie wiedzial, co ich czeka. Nikt tego nie wiedzial.
– Stoi tu juz jakis stary wrak – powiedzial, zakladajac noktowizor.
– Wrak. To co innego. Nie przyplynal ani dzis, ani wczoraj. Raczej wrosl w nadbrzeze sto lat temu. Jest calkowicie zardzewialy. Widzisz jego kadlub?
– Widze. Nie ma Mortimera. Pewnie stchorzyl.
Bob pokrecil glowa
– Nie sadze. Co robimy?
– Czekamy. Nie ma zywej duszy. W promieniu stu metrow.
Ciemnosci spowodowaly, ze gdzies zapodzial sie horyzont. Niebo zlalo sie z ziemia. Ocean oddychal lekkim poszumem. Mijaly kwadranse, a nic sie nie dzialo.
– Pojde zobaczyc! – zdenerwowal sie Andrews. – Moze myszek wpadl do jakiejs dziury i nie umie sie wydostac? – Juz lapal za klamke, gdy powstrzymal go mocny chwyt Jupitera.
– Nie ruszaj sie! Widze swiatlo latarki. Kilka metrow od zurawia. Tego z prawej strony.
– Nic nie widze! – wymruczal Bob. – Jest! Rzeczywiscie! To na pewno Mortimer. Dam mu znac i…
– Powiedzialem: nie ruszaj sie! – kuksaniec Jupitera byl bolesny. – Nie wiemy, kto to taki!
I mial racje. W ciagu paru minut na nadbrzeze zajechaly dwa samochody i stary, zdezelowany autobus.
Chlopcy prawie polozyli sie na przednich siedzeniach, choc ford stal w zupelnie niewidocznym miejscu. Ostroznosc mieli we krwi.
– Po co im autobus? – glowil sie Bob.
– Do przewozu ladunku? – Jupiter tez mial watpliwosci. – Przeciez jesli tam zaladuja bron, policja drogowa natychmiast ich zlapie.
– Jakis warkot. Jakby motorowka. – Jupiter myslal goraczkowo. – Moze statek “Ariel” stoi na redzie? Nie przybije do portu? A ladunek przywioza motorowka.
Bob zdazyl tylko schylic glowe, gdy nad portem pojasnialo. Jakby ktos wystrzelil ognie sztuczne. Kilka ludzkich cieni rzucilo sie do ucieczki. Samochod, ktory stal z wlaczonym silnikiem, wlasnie ruszal, kiedy zlapaly go dwa potezne reflektory.
– Stac! Policja! – rozlegl sie przez megafon znany glos.
– Mat Wilson! – jeknal Jupiter, lapiac sie za glowe. – I George Lawson ze swoimi chlopakami! Skad wiedzieli?
Bob przylozyl do oczu wielka kapitanska lunete.
– Chcesz wiedziec, skad? – warknal. – To patrz!
Jupiter nie wierzyl wlasnym oczom. Obok policjantow krecil sie nie kto inny jak ich “klient”.
– Mortimer, niech cie diabli! – wrzasnal. – Zdrajca! Zawiadomil policje, szczur jeden!
– Myszek. Nasz bezowy, elegancki myszek! – ironizowal Bob.
– Sluchaj, oni tu musieli byc przed naszym przyjazdem. Nie zwrocili uwagi na nasz samochod?