Gadajacy Grobowiec - Hitchcock Alfred (книги без регистрации txt) 📗
– Jest pani Wloszka?
Dziewczyna zatrzepotala rzesami.
– Po ojcu. Mama pochodzi z Meksyku. A pan?
– Jestem… rezyserem. Moj ojciec jest… wspolwlascicielem studia filmowego Universal.
Ze tez zaden grom nie strzelil z jasnego nieba za takie klamstwo! Papa Crenshaw, co prawda, pracowal w Universalu. Byl najlepszym ze specow od efektow specjalnych. I tylko tyle. Za to dziewczyna stala sie od tej pory kawalkiem plasteliny, ktory mozna dowolnie uksztaltowac. Jesli sie to potrafi, naturalnie.
– Ja tak chcialam byc aktorka! – wyszeptala. – Kiedy przyjechalam z Teksasu do Kalifornii, staralam sie o chocby najmniejsza rolke w Hollywood. Niestety. Takich jak ja sa tysiace. Wuj urzadzil mnie w biurze podrozy.
– Wuj?
– Tak. Nazywa sie Solo Castalucci. Jest Wlochem, jak tato. Ma w Palermo na Sycylii takie samo biuro. Wspolpracujemy przez ocean. On wysyla wycieczki do Ameryki, ja do Wloch.
Pete byl w domu.
– To bardziej interesujace zajecie niz calodzienna harowka na planie zdjeciowym. Zareczam. Moge ci mowic… Juanita?
– Naturalnie – zaczerwienila sie. – Tak, Pete. Co jeszcze chcesz o mnie wiedziec?
Crenshaw usmiechnal sie cieplo.
– Wszystko. Mieszkasz z wujem?
– To raczej on mieszka z nami.
– Jak to?
Zakrecila sie niespokojnie. Upila lyczek ze szklaneczki.
– To takie skomplikowane. Wlosi sa bardzo… jakby tu rzec… rodzinni. Mamy rozliczne powiazania.
Cos o tym wiem! – pomyslal Pete, starajac sie nie uronic ani slowa z tego, co mowila Juanita.
– To zrozumiale, ale… wytlumacz mi… – dlon bezwiednie gladzila jej palce.
– Mieszkamy z dalsza rodzina. Nazywaja sie Tarvi. Mam jeszcze dalekiego kuzyna Roberta Montalbana. Obie familie sie zwalczaja. Od lat. To takie… przykre.
Pete mial dosc. Jakze dobrze znal te wszystkie nazwiska z notesu Boba. Ale jakze trudno sie w tym wszystkim nie pogubic!
We wtorek, tuz po czwartej po poludniu, rozpetala sie nad Rocky Beach potworna burza. Huraganowy wiatr miotal galeziami, deszcz z gradem zalewal ulice, wplywajac do nizej polozonych piwnic. Autostrady tonely w powodzi, a policja drogowa nie nadazala ze sciaganiem z pasow aut z kompletnie zamoknietymi silnikami.
W tym zgielku i straszliwym chaosie dwa samochody z trudem przebijaly sie do starego portu.
– Jak myslisz, Jupe, czy prom na wyspe w ogole poplynie?
– Nie mam pojecia. Chcialbym juz to wszystko zapiac na ostatni guzik, bo w glowie mam na razie niebotyczny metlik.
Bob poprawil okulary. Przez przednia szybe widac bylo tylko fale deszczu. Wycieraczki nie mogly sie z nimi uporac.
– Tak skomplikowanych ukladow rodzinnych nie moze zrozumiec przecietny Amerykanin. Zanotowalem wszystko, co powiedzial Pete. Ale za chinskiego boga nie powtorze tego bez zagladania do notesu. Kto byl czyja babka i gdzie podzial sie majatek Whitehouse’ow! Bo o niego tu chodzi. Mortimer sie nie pokazal?
– Nie – Jupiter o maly wlos przegapilby zjazd do portu.
– Czy Pete z George’em Lawsonem jada za nami?
Bob obejrzal sie. Swiatla drugiego samochodu to ginely, to znow sie pojawialy.
Zaparkowali przy zjezdzie. Dzis, oprocz nich, nie bylo zywej duszy. George ustawil sie tuz za nimi. Nikt nie mial odwagi wysiasc. Po dziesieciu minutach pojawila sie postac w zoltej sztormowce.
– Chcecie plynac na wyspe?
– Tak! – odkrzyknal Jupe. Deszcz i wiatr unosily jego slowa nad ocean. – Koniecznie.
– Nic z tego. Prom, ktory rusza za piec minut, nie bierze samochodow. Dopiero nastepny. Za dwie godziny. Komunikat meteo jest pomyslny. Wichura skreca na polnoc.
Pete w czarnej nieprzemakalnej kurtce pojawil sie obok.
– Jade. Sam.
Bob blagalnie zlozyl dlonie.
– Nie! Zaczekaj!
Pete wzruszyl ramionami.
– Taka okazja wiecej sie nie powtorzy. Wierze, ze dzis w grobowcu nie bedzie nikogo. Huragan jest darem niebios. Zrozumcie! Jupe musi prowadzic forda, Lawson – radiowoz. Bob juz tam wiecej nie wejdzie. Zostaje ja. Wiecie, ze sobie poradze. Otworze krate, chocby to byl najlepszy z elektronicznych zamkow. A nie jest. Dobrze ja wczesniej obejrzalem. Lece, bo prom odplywa, czekam na was za dwie godziny!
I tyle go widzieli.
– Wzial ze soba telefon komorkowy? – spytal cichutko Bob.
– Mam nadzieje. Tak uzgodnilismy. Martwie sie jednak.
Pete Crenshaw byl w swoim zywiole. Dla wysportowanego chlopaka zaden wiatr ani wysoka fala nie byly przeszkodami nie do pokonania. Wierzyl, ze wszystko sie uda. Czul, jak mu rosnie poziom adrenaliny. Chcial za wszelka cene dowiedziec sie, kto halasuje w gadajacym grobowcu.
Po pol godzinie niezlego kolysania prom “Lukrecja” dobil do przystani na wyspie. Oprocz Pete’a wysiadlo tylko dwoch mezczyzn, niezle podpitych, i kobieta z koszem. Jej rozwiane na wietrze szaty byly dla Crenshawa drogowskazem. Niestety, murzynskiego kierowcy rozklekotanego autobusu nie znalazl. Pojazdu tez nie. Nie mial wyboru. Walczac z silnym wiatrem, ruszyl szybkim krokiem. W polowie drogi musial zapalic latarke. Kobieta gdzies zniknela, wtopila sie w czern, a sciezka sie rozwidlala.
– W lewo. Drogowskaz wskazuje w lewo.
Bieg na przelaj to bylo to, co Crenshaw uwielbial najbardziej. Walka z wiatrem i slabnacym, na szczescie, deszczem nie zaklocala mu przyjemnosci. Dziesiec minut pozniej przed oczami chlopca zamajaczyla brama cmentarna.
– Porzuccie wszelka nadzieje! – odczytal na glos wykuta w kamieniu sentencje. – Porzuccie, zloczyncy! – dodal. – Oto nadciaga sprawiedliwosc!
Jakis czas kluczyl, szukajac dojscia do grobowca-zamczyska. Na szczescie, jego wiezyczki odcinaly sie czarnymi plamami od burzowego nieba. Gdzies daleko huknal grom. Pete’em wstrzasnal dreszcz. Magia miejsca zadzialala. Dopiero teraz zdal sobie sprawe z sytuacji, w ktora sie wplatal na wlasne zyczenie. Sam, bez ubezpieczenia ze strony gliny, marnego bo marnego, ale zawsze. Tylko Lawson mial bron. I tylko on mogl, w razie czego, wezwac posilki. Mat Wilson nie wierzyl w historie o gadajacym grobowcu. Jako pragmatyk i policjant z krwi i kosci, wzruszal ramionami na samo wspomnienie duchow, trumien i czaszek szczerzacych zolte zeby.
Pete przywarowal. Nasluchiwal ludzkich glosow. Ale slyszal tylko szum starych drzew. Wiele polamanych galezi lezalo na sciezkach, tarasujac przejscie. Po chwili przykucnal obok kraty. Zamek nie stanowil problemu. Dzieki dobremu wytrychowi poradzil sobie w mig. Gorzej szlo z krata; odsuwajacy ja mechanizm dzialal tylko wtedy, gdy od wewnatrz wlaczano elektroniczny przycisk. Po chwili dlubania i ta przeszkoda zostala pokonana.
– Wchodze – powiedzial, przykladajac dyktafon do ust. – Od tej pory wszystko nagrywam.
Stare, zelazne drzwi zgrzytaly. Tak jak jego ciezkie martensy na zwirze. Kazdy krok byl slyszany z odleglosci kilku metrow.
– Specjalnie wysypali ostry grys, zeby slyszec obcych. Jest drucie wejscie. Do diabla! Znow zamek. Wylaczam na chwile dyktafon.
Tym razem szlo o wiele trudniej. Gdy w koncu, zlany potem, dotknal zimnego metalu, poczul, jak pod jego dlonia uchyla sie lewe skrzydlo. Z ciemnosci wydobywal sie lekki zapach zgnilizny.
– Jestem. Wchodze. Zapalam latarke. Cos takiego! No… zaraz… – schody prowadzily do ogromnego pomieszczenia.
W swietle latarki Pete dostrzegl doskonale urzadzone… studio komputerowe! W pomieszczeniu staly trzy wylaczone maszyny, dwie drukarki i sejf zamykany na zamek szyfrowy. Pete wyjal telefon komorkowy. Sprawdzil zasieg i wystukal numer Andrewsa.
– Bob! – wymruczal. – Tu jest baza danych. Komputery. Ale nie wiem, jak je uruchomic.
– Jaka baza? – Glos Boba dochodzil i zanikal.
– Komputerowa! Cale studio. Drukarki, papier, czekaj, sprobuje wcisnac “enter”.
– I co? – Andrews szemral jak z dna studni. – Co widzisz, mow!
– Dyskietki chyba trzymaja w sejfie. Wcisnalem “enter”, ale komputer kaze mi podac haslo. Nie znam go!