Tajemnica Bezglowego Konia - Hitchcock Alfred (книги бесплатно без онлайн .TXT) 📗
– Bardzo im zalezy na znalezieniu tych kluczykow – powiedzial Bob. – Jesli ich nie znajda, moze to byc dla nich niebezpieczne. Albo dla kogos innego! Musimy ich poszukac, i to dobrze!
– Juz zesmy to robili. Ci faceci tez nie mogli ich znalezc.
– Nie szukali dokladnie. Poza tym teraz wiemy, czego szukac. Widzialem tam nadpalone grabie. Idz po nie! Zagrabimy gruz wokol kolkow!
Pete znalazl grabie w kacie. Ich raczka byla do polowy spalona, ale metalowa czesc wciaz nadawala sie do uzytku. Pete zaczal grabic popiol i gruz. Za kazdym razem, gdy grabie uderzaly o jakis metal, pochylali sie z Bobem podnieceni. Bylo im teraz latwiej szukac, bo przejasnilo sie i do pozbawionej dachu stajni wpadalo wiecej swiatla. Chmury rozdarly sie i nad glowami chlopcow ukazalo sie niebieskie niebo.
– Pete! – krzyknal wreszcie Bob, wskazujac na podlodze cos blyszczacego w swietle.
Pete siegnal grabiami. Dwaj chlopcy omal nie zderzyli sie glowami, gdy rownoczesnie schylali sie po przedmiot.
– Dwa kluczyki na lancuszku ze srebrnym dolarem! – wykrzyknal Bob.
– Jest cos na nich? Jakis znak, do kogo naleza? – zapytal szybko Pete.
Bob przyjrzal sie kluczykom.
– Nie, nie. Ale to na pewno kluczyki samochodowe i ci ludzie musieli ich wlasnie szukac.
– Chyba ze to kluczyki Pica. Albo moze ktoregos z jego przyjaciol.
– Hej! Wy dwaj!
Bob i Pete skoczyli jak oparzeni. W drzwiach stal gruby mezczyzna, nazwiskiem Tulsa, i przypatrywal sie im. Przez chwile zdawalo sie, ze nie bardzo wie, co zrobic.
– Wiejemy tamtedy, za dom… – szepnal Pete.
Wybiegli na tyly zniszczonego budynku i dopadli rosnacych za stajnia debow. Potem, skaczac od drzewa do drzewa, dotarli do miejsca, skad mogli zobaczyc podworze hacjendy.
– Wy tam!
Duzy, czarnowlosy mezczyzna, zwany Capem, stal kolo ruin hacjendy i wymachiwal rekami w kierunku chlopcow. Nagle z korralu wyszedl szczurowaty czlowiek i zawolal do niego:
– Cap! Tulsa mowi, ze te szczeniaki znalazly cos w stajni!
Chlopcy rozgladali sie rozpaczliwie wokol. Byli odcieci od swych rowerow zostawionych na podworzu hacjendy, a w poblizu nie bylo miejsca, w ktorym mozna by sie ukryc!
– Biegiem do grani! – syknal Pete.
Pognali w strone wysokiego wzgorza, gdzie wystrzelal w niebo posag na bezglowym koniu!
Rozdzial 13. Niebezpieczenstwo na ranczu
Po opuszczeniu Towarzystwa Historycznego, Jupiter pojechal do biblioteki odszukac Diega. Mlodszy Alvaro siedzial z ponura mina.
– W starych gazetach jest mnostwo o strzelaninach w kanionach w tym okresie, ale nie ma nic, co by moglo byc zwiazane z don Sebastianem – powiedzial.
– Mniejsza z tym – odparl Jupiter z ozywieniem. – Mysle, ze cos znalazlem! Bob i Pete skonczyli juz pewnie sprawe w wiezieniu. Beda prawdopodobnie w Kwaterze Glownej. Chodz!
Chlopcy szybko jechali w deszczu do skladu zlomu. Jupiter poprowadzil Diega inna niz dotad droga. Chcial uniknac spotkania z ciocia Matylda i wujkiem Tytusem, ktorzy pewnie zagoniliby go do jakiejs pracy. Zatrzymal rower pod plotem z tylu skladu, o jakies pietnascie metrow od naroznika. Caly plot pokryty byl malowidlami artystow z Rocky Beach. Jupiter przystanal przed dramatyczna scena pozaru San Francisco w 1906 roku. Na malowidle, kolo czerwonych plomieni ognia, siedzial maly piesek.
– Nazwalismy tego pieska “Korsarz”. Dlatego wejscie nazywa sie Czerwona Furtka Korsarza – wyjasnil koledze.
Jedno oko pieska bylo sekiem w desce. Jupiter ostroznie wyciagnal sek i siegnal przez otwor, by zwolnic ukryty zatrzask. Trzy deski w plocie odchylily sie w gore i Diego z Jupiterem wslizneli sie do skladu.
Zaparkowali rowery i ukrytym w stertach zlomu pasazem przeczolgali sie az do plyty, ktora otwierala sie wprost do Kwatery Glownej. Boba i Pete’a nie bylo.
– Prawdopodobnie wciaz jeszcze sa w wiezieniu – powiedzial Jupiter. – Zaczekamy.
– Dobrze, ale co odkryles? – zapytal Diego.
Jupiter wyjal kartke. Oczy mu zablysly.
– Podporucznik, ktory tu przybyl z ludzmi Fremonta, prowadzil dziennik. Znalazlem nastepujacy zapis z 15 wrzesnia 1846 roku: Moje zmysly odmawiaja mi posluszenstwa. Obawiam sie, ze napiecie w czasie naszej inwazji odbilo sie na stanie mojego umyslu. Dzisiejszego wieczoru zostalem w poszukiwaniu kontrabandy odkomenderowany do hacjendy don Sebastiana Alvaro. Zmierzchalo wlasnie, gdy zobaczylem cos, co moglo byc tylko wytworem oblakanego umyslu. Na wzgorzu za rzeka, ktora miejscowi nazywaja Santa Inez, ujrzalem samego don Sebastiana Alvaro, ktory prowadzil konia i wymachiwal swoim wspanialym mieczem! Nim zdolalem podjac probe przejscia rzeki, zapadly kompletne ciemnosci i nie chcac ryzykowac utarczki w pojedynke noca, wrocilem do naszego obozu. Tam poinformowano mnie, ze don Sebastian Alvaro zostal zastrzelony tego dnia rano, gdy probowal nam uciec! Coz wiec zobaczylem? Widmo? Zludzenie? Czyzbym slyszal jakies przypadkowe napomknienia o smierci don Sebastiana i nie pamietal o tym, dopoki hacjenda Alvarow nie wyzwolila ich z mego zmeczonego umyslu? Nie potrafie powiedziec.
– Ale don Sebastian nie zostal zastrzelony! – ozywil sie Diego. – Wiec ten porucznik rzeczywiscie go widzial! I widzial miecz!
– Tak – potwierdzil Jupiter z tryumfem. – Chyba udowodnilismy teraz ostatecznie, ze don Sebastian zyl wieczorem 15 wrzesnia i ze po ucieczce mial ze soba miecz Cortesa. Nic sie nie stalo umyslowi ani oczom porucznika. Jak tylko przyjda Bob i Pete, pojedziemy zbadac miejsce, ktore opisal!
Ale minelo pol godziny, a Bob i Pete wciaz sie nie pojawiali. Diego zaczal sie denerwowac.
– Moze im sie cos przydarzylo? – niepokoil sie.
– To zawsze mozliwe – stwierdzil Jupiter ponuro. – Jednak jest bardziej prawdopodobne, ze dowiedzieli sie czegos od Pica i poszli sami zbadac jakas sprawe.
– Ale dokad poszli?
– Biorac pod uwage, ze ich zadaniem bylo wypytanie Pica, gdzie widzial ostatnio swoj kapelusz, przypuszczam, ze poszli do waszej hacjendy. Chodzmy ich odszukac.
Wymkneli sie z powrotem przez Czerwona Furtke Korsarza, wsiedli na rowery i pojechali, jak mogli najszybciej, do spalonej hacjendy. Deszcz ustal i niebo z wolna przejasnialo. Gdy przejezdzali przez kamienny most, Santa Inez pod nimi plynela pelnym nurtem i poziom wody byl wysoki. Mijajac wzgorze miedzy rzeka a strumieniem, spojrzeli w gore na posag Cortesa na wysokiej grani.
– Jupiter! Ten posag! On… on sie rusza! – krzyknal Diego.
Nacisneli hamulce rowerow i przypatrywali sie posagowi.
– Nie, nie rusza sie – powiedzial Jupiter. – Ktos tam jest przy nim!
– Ktos sie chowa za posagiem!
– Jest ich dwoch! Teraz zaczeli biec!
– Biegna tutaj, w dol stoku!
– To Bob i Pete!
– Chodzmy!
Wsuneli rowery w zarosla przy drodze i pobiegli dalej. Bob i Pete zeslizgiwali sie na droge na koncu dlugiego wzgorza.
– Znalezlismy dowod rzeczowy, Jupe! – dyszal Pete.
– A nas znalezli trzej faceci! – sapal Bob.
– Jacy trzej faceci? – zapytal Diego, lapiac oddech.
– Nie wiemy, ale wlasnie nas scigaja!
– Wracamy na most! – wysapal Jupiter. – Schowamy sie pod nim!
– Na pewno tam zajrza, Jupe! – zaprotestowal Bob.
– Tam, w dole drogi jest duza rura od drenu irygacyjnego! – zawolal Diego. – Biegnie do tego rowu i jest cala zarosnieta! Chodzcie!
Pedzili wzdluz blotnistego, poroslego zaroslami rowu. Diego rozgarnal geste, kolczaste krzewy, odkrywajac otwor ogromnej rury drenujacej, ktora wychodzila ze zbocza wzgorza. Wtloczyli sie do niej, nie baczac na cieknaca w niej cienka struga wode deszczowa, i zakryli na powrot otwor krzewami. Przycisnieci do siebie, czekali w napieciu.
– Co za dowod rzeczowy znalezliscie? – szepnal Jupiter.
Bob i Pete opowiedzieli o kluczykach i przygodzie w stajni. Diego obejrzal kluczyki w mglistym swietle, jakie wpadalo do rury.